RecenzjeDlaczego nie należy pozwalać dzieciom bawić się kijkiem

Dlaczego nie należy pozwalać dzieciom bawić się kijkiem

Tytuł sztuki Yasminy Rezy, na której oparty jest scenariusz filmu, brzmi: “Bóg Mordu” („God of Carnage”). Polański rezygnuje z boskich ingerencji i rozpoczyna “Rzeź”. W równie humorystyczny, co cyniczny sposób rozprawia się w niej z mitem kultury skutecznie poskramiającej naturę.

Wykształceni, dobrze sytuowani i niezwykle kulturalni państwo Longstreet zapraszają do siebie równie wykształconych, zamożnych i obytych państwa Cowan by pomówić o nieprzyjemnym zajściu, które miało miejsce pomiędzy ich synami. Oto podczas zabawy na placu zabaw młody Zachary Cowan intencjonalnie dźgnął Ethana Longstreeta kijem, pozbawiając wyżej wymienionego dwóch zębów. Tak widzi sprawę przesadnie poprawna, nieco znerwicowana intelektualistka Penelope (Jodie Foster), a w stanowisku tym wspiera ją jej mąż, spokojny i koncyliacyjnie nastawiony Michael (John C.Reilly). Spotkanie ma mieć wydźwięk dydaktyczny – spisany zostanie protokół, wyciągnięte wnioski. Swoim odpowiedzialnym i dojrzałym zachowaniem rodzice chcą dać młodym przykład. Pokazać, że nie trzeba używać kija – wystarczy nauczy się rozmawiać, zawierać kompromis. Szybko okazuje się jednak, że ze zrozumieniem podchodząca do pomysłu spotkania Nancy (Kate Winslet) i jej mąż, nierozstający się z telefonem sarkastyczny biznesmen-nihilista Alan (Christoph
Waltz) nieco inaczej postrzegają oczywisty dla Longstreetów rozkład winy i kary w konflikcie chłopców. Ta drobna drzazga zaburza pracę - zdawało się, idealnie naoliwionego - mechanizmu wzajemnych ukłonów i uprzejmości. Parada kurtuazji zaczyna gubić rytm, by za chwilę posypać się z hukiem. W nieprzerwanym paśmie wzajemnych mikro-konfrontacji bohaterowie gubią, kawałek po kawałku, przyczepione im przez kulturę maski ludzi wykształconych, uprzejmych, wyważonych. Wyrywają się z narzuconych im odgórnie ról wyrozumiałych matek, kochających ojców, wspierających żon, wzorowych mężów, przekształcają raz w ujadające bestie, kiedy indziej - kłapiące histerycznie pyskiem ratlerki. Zamknięcie – cała akcja rozgrywa się w mieszkaniu Longstreetów – tylko stymuluje tę sytuację.

Klaustrofobia, nie w rozumieniu klinicznym a metaforycznym, to powracający u Polańskiego trop. Na skrajnie ograniczonej przestrzeni rozgrywał się już „Nóż w wodzie” (1962), zamknięcie jest również jednym z elementów wpływających na atmosferę we „Wstręcie” (1965), „Lokatorze” (1976), „Śmierci i Dziewczynie” (1994). Tę predylekcję do wykorzystania dramatycznego potencjału przestrzeni jako klatki, lustra a niekiedy - przeznaczenia, można interpretować jako pokłosie doświadczenia obozowego, próbę obłaskawienia lęku przed zamknięciem, przepracowanie go. Ale czy jest to potrzebne, czy ma to sens? Tak jak w przypadku poprzednich filmów Polańskiego doszukanie się źródła takiego zabiegu bywało przydatne, w przypadku „Rzezi” jest to wysiłek zbyteczny. Zamknięcie zdaje się mieć tu ograniczony potencjał metaforyczny – może być rzecz jasna traktowane jako symboliczna ilustracja ograniczeń, w ramach których funkcjonują na co dzień bohaterowie – jest przede wszystkim zabiegiem o funkcji dramaturgicznej.

Niezwykle zręczne, mistrzowsko wypunktowane, cyniczne i humorystyczne jednocześnie najnowsze dzieło Polańskiego w pewnym sensie trudno nazwać filmem. W „Rzezi” czuć jej teatralną proweniencję, przypomina raczej doskonale napisany długi skecz, satyryczną etiudę. Historia pełna jest genialnych, bogatych w znaczenia gagów: pozornie miły gest podania ciasta okazuje się protekcjonalną próbą forsowania własnych wartości; rozbryzgujące się na albumie malarskim wymiociny stają się dosadną formą ośmieszenia mieszczańskiego, naskórkowego „ukulturalnienia”. Szklaneczka wybornej, sezonowanej whisky, miast rozpocząć gładką gadkę-szmatkę wywołuje potoki niemal rynsztokowej szczerości... Choć film kwitnie od natężenia maleńkich fabularnych brylancików, jednocześnie przyświecającym „Rzezi” hasłem jest „redukcja”. Minimalizowanie wszystkich typowo filmowych, rozbudowanych zabiegów na rzecz wyeksponowania czystego destylatu gry aktorskiej, pokazania chemicznych interakcji pomiędzy czwórką wykonawców. Niektórym „Rzeź” wyda się
przez to mało mięsista, ale de facto czyni to z niej najlepiej oświetloną arenę do eksponowania aktorskiego kunsztu, który, choć przetwarza tu emocje niskie i niecne, jaśnieje pełnym blaskiem. Na ten mistrzowski benefis naprawdę warto kupić bilet.

roman polańskirecenzjacarnage
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)