Drużyna A(gresji)
Sięganie po telewizyjną ikonografię lat osiemdziesiątych zawsze wiąże się z ryzykiem, często nieporównywalnie większym, niż w przypadku kontynuowania przebojów kinowych. No bo jak przekuć ten mocno specyficzny okres, kiedy kicz potrafił być zdrowy i tę mocno specyficzną platformę, która zawężała realizatorskie pole manewru, na standardy dzisiejsze? Dwie dekady oddzielające tamten czas od współczesności, to w dobie technologicznego postępu cała wieczność. Jak przejść z jednej ery w drugą? Nie da się. W jednej ze scen czwartej "Szklanej pułapki" pada zdanie, że Bruce Willis jest analogowym zegarkiem w cyfrowym świecie. Tymczasem członkowie nowej "Drużyny A" raczej by się z nim nie zgodzili. W nowych realiach, pośród pikających GPS-ów, zamieniając Wietnam na Irak, czują się jak ryby w wodzie. Zupełnie jakby czas i miejsce nie miały znaczenia.
Hannibal (Liam Neeson)
- cyniczny i pompatyczny, Buźka (Bradley Cooper) - przystojny i bezczelny, B.A. (Quinton Jackson) - porywczy i brutalny, Murdock (Sharlto Copley) - szalony i... szalony. Grają ich inni aktorzy, ale oni sami, wrzuceni do filmowego wehikułu czasu, wcale się nie zmienili. B.A wciąż boi się latać (w jednej z pierwszych scen dowiemy się dlaczego), Buźka (w polskich napisach jako... Face) nie odpuści żadnej kobiecie, Murdock ma tysiąc szalonych pomysłów na minutę, a Hannibal spogląda na nich wszystkich wzrokiem doświadczonego mędrca. Świetnie dobrano odtwórców głównych ról: niekwestionowaną gwiazdą jest tu Copley, świeżo upieczony gwiazdor "Dystryktu 9", który szalonego Murdocka odgrywa na luzie, dając się ponieść swawolnemu obłędowi. Cieszy występ Coopera, który w końcu znalazł odpowiednie zastosowanie dla swej narcystycznej bezczelności, Neeson nie schodzi poniżej własnego poziomu, Jackson z kolei może wydawać się niewyraźny, ale koncept na jego postać jest inny niż w serialu. Tak czy
owak, kolektyw to z prawdziwego zdarzenia!
Nie musi to od razu oznaczać, że Joe Carnahan nakręcił film dobry. Nie, jego "Drużyna A" to kino w tym samym stopniu zadowalające, co nieznośne. Carnahan to szpaner, czego najlepiej dowodzi poprzedni jego film, "As w rękawie", do tego stopnia usiłujący zyskać status kultowego, że dziś nikt już o nim nie pamięta. Determinujący go, mocno przeszarżowany i wymęczony luz kładzie się cieniem także na "Drużynie...". Tyle tu pokrętnych, przesadnie spektakularnych sytuacji, że wrzucone w kinowy kalejdoskop szybko tracą na znaczeniu. Dziwne to i w pewnym stopniu przykre, bo Carnahan czerpiąc z założeń mocno niedoskonałego serialu sprzed blisko trzydziestu lat, zamienił jego bezpretensjonalny urok w typowo hollywoodzką, współczesną formułę nijakości.
Nie da się wyjść z kina i rozpamiętywać fajności którejś z potyczek, jak to się robiło w przypadku puszczanego w kółko na Polsacie serialu. Nie da się, bo zwyczajnie, nie są... ...one fajne. Co prawda latającego na podwieszonych spadochronach czołgu jeszcze w kinie nie widziałem, ale wrzucona w nawałnicę komputerowych czarów sekwencja z jego udziałem szybko grzęźnie w smutnej dziecinadzie. Inna sprawa, że ta, jak i większość pozostałych scen akcji, na które przed laty czekało się przez cały odcinek, okraszone są montażem tak dynamicznym, że często trudno nadążyć. W ciągu dwóch bitych godzin filmu dzieje się zbyt wiele i zbyt szybko, by mogło to wzbudzić jakieś większe emocje. Jest adrenalina, szybsze bicie serca, chwila zapomnienia. I nic poza tym, z kina wychodzimy zresetowani. Ale być może taki był zamysł? Seans dzieła Carnahana jest przedziwnym praniem mózgu, zakodowanym w zaskakująco antypokojowym przesłaniu. Olbrzym B.A., wrzucony w połowie filmu za kraty, wyrzeka się wszelkiej przemocy. "Nie mogę już
zabijać" mówi wtedy kolegom, co jest istotne o tyle, że w oryginalnej "Drużynie A" śmierci nie było w ogóle - nikt nigdy nie zginął. Deklaracja B.A. robi więc wrażenie jako próba identyfikacji z dawną ideologią. Czar pryska w ostatnich minutach, gdy nawrócony przez Hannibala cytatem z Gandhiego (sic!), B.A. w dzikim szale łamie kark swojego przeciwnika. Takie czasy?