PRL w pełnej krasie
„Dziewczyny do wzięcia” bawią dziś tak samo, jak w latach 70., choć może z nieco innych powodów.
Tytułowe prowincjonalne, niezbyt ładne i niezbyt rozgarnięte panienki przyjeżdżają do Warszawy, aby spotkać się z umówionymi wcześniej chłopcami. Ci jednak nie pojawiają się na miejscu. Trzeba więc znaleźć innych, bo wypad na łowy do stolicy będzie stracony. Dwaj nowi amanci pojawiają się już w okolicach dworca, jednak bohaterki – kierując się żelazną zasadą, że porządne dziewczyny nie zawierają znajomości na ulicy – dają się poderwać dopiero w kawiarni.
„Poderwać” to jednak zbyt duże słowo. Młodzi adoratorzy, stylizujący się na wykształconych światowców, okazują się tak samo skrępowani i nieporadni jak dziewczęta, nie mają pomysłu na „randkę”, więc zamawiają jedynie kolejne porcje kremu sułtańskiego, co będzie miało opłakane skutki.
Z niezręcznej sytuacji ratuje ich kolega, kelner z własnym mieszkaniem, który zaprasza wszystkich do siebie. A tam – już wiadomo – „si bą, si bą”.