"Elvis" to będzie hit. Rami Malek powinien oddać swojego Oscara
To mogło się nie udać. Baz Luhrmann w filmie o Elvisie Presleyu w ogóle nie pokusił się o pogłębione oddanie wyjątkowo skomplikowanej osobowości legendarnego muzyka. Jednak zaserwował tak stylowy spektakl, że trudno mi było się nie zachwycić jego niepohamowanym zamiłowaniem do przesadzania w formie. "Elvis" to film, który spokojnie przebija "Bohemian Rhapsody" oraz "Rocketmana".
Ostatnimi czasy znowu rozkręciła się nam moda na filmowe biografie znanych muzyków. Po ogromnym sukcesie "Bohemian Rhapsody" z 2018 r. producenci nagle przypomnieli sobie, że na takich filmach można zarobić konkretne pieniądze i zgarnąć kilka prestiżowych nagród. Mieliśmy "Rocketmana" (historię życia Eltona Johna), "Brud" (o Motley Crue) czy "Stardust" (o Davidzie Bowim).
Wiadomo, że w przygotowaniu są jeszcze filmy o Bobie Dylanie, Madonnie, Alu Yankovicu czy nawet Michaelu Jacksonie. Mógłbym jeszcze tak wymieniać, ale coś czuję, że najlepszy film z tej serii możemy oglądać właśnie teraz.
Chodzi o biografię Elvisa Presleya w reżyserii Baza Luhrmanna (twórca takich filmów jak "Moulin Rouge!", "Romero i Julis" czy "Wielki Gatsby"), która w piątek 24 czerwca trafiła do polskich kin. To obraz pozbawiony subtelności i głębi, o atrakcyjnej i nierzadko wulgarnej powierzchowności, ale ogląda się go świetnie z racji faktu, że niewielu ludzi w amerykańskim kinie potrafi zafundować tak uroczo krzykliwy spektakl jak Luhrmann.
Zobacz: zwiastun filmu "Elvis"
Od razu wspomnę, że reżyser zastosował w swoim filmie ciekawy chwyt fabularny. "Elvis" to zarówno film o słynnym piosenkarzu (w tej roli Austin Butler), jak i jego menedżerze, osławionym "Pułkowniku" Tomie Parkerze. To on zajmował się Presleyem przez większość jego kariery i, jak twórca wskazuje, bezwzględnie wykorzystywał go finansowo.
Mowa tu nie tylko o dorabianiu się na sprzedaży produktów związanych z wizerunkiem Presleya, ale także o fatalnych decyzjach biznesowych, które podcinały skrzydła karierze muzyka. Parker to zresztą wielki antagonista filmu, w którego wcielił się Tom Hanks. Momentami nie będzie wam jednak łatwo poznać tego aktora, bo spece od charakteryzacji mocno go odmienili.
Dość powiedzieć, że Luhrmann przez bite dwie i poł godziny prześlizguje się po życiorysie Elvisa, maniakalnie pędząc do przodu. Za sprawą podzielonego ekranu kondensuje wiele wydarzeń w płynnie zmontowanych przejściach. Widać jak na dłoni, że nie był szczególnie zainteresowany, by oddać skomplikowaną osobowość Presleya.
Nie wspomniał chociażby o mocno niepokojących upodobaniach seksualnych muzyka. W końcu Presley zaczął się spotykać ze swoją przyszłą żoną Priscillą, gdy ta miała 14 lat, a on 24. Wątki z uzależnieniem od leków czy zdradami potraktował po macoszemu.
Zamiast tego Baz wystawił Elvisowi prawdziwą laurkę. Przedstawił go wręcz jako postać tragiczną. Jego miłość do Elvisa okazała się tak ogromna, że nawet oszczędził go trochę, gdy trzeba było pokazać ostatnie lata życia artysty. To właśnie wtedy przystojny buntownik przeistoczył się w pstrokatego pieśniarza, zabawiającego bogatą klientelę Las Vegas. Kiczowato ubrany i otyły, Elvis w latach 70. był karykaturą samego siebie – więcej miał wspólnego z Liberace, aniżeli Jamesem Deanem, na którym za młodu się wzorował.
Jednak to wszystko byłem w stanie wybaczyć Bazowi w trakcie seansu, bo pomijając różne mankamenty, nakręcił on najbardziej muzyczną biografię od dawna. Muzyka Presleya (i nie tylko) wybija z ekranu właściwie cały czas. Co więcej, reżyser zaskakująco dobrze zagrał napięciem. Pierwszą scenę z występem Elvisa sprytnie odwlókł w czasie retrospekcją, w której Elvis odkrył rhythm and bluesa oraz gospel. Zostało to pokazane tak, jakbyśmy mieli do czynienia z genezą superbohatera.
Słynny powrót Elvisa w 1968 r. rozegrał niczym thriller – choć znałem dobrze tę historię, to oglądałem te sekwencje jak zahipnotyzowany, kibicując muzykowi, by znowu wszedł na szczyt. Tu nawet ujęcia wpadających w ekstazę młodych fanek Elvisa są pokazane tak, że człowiekowi udzielają się podobne emocje.
W "Elvisie" na każdym kroku jesteśmy bombardowani szalenie wystylizowanymi kadrami i efektem slow motion. Niby jest tego wszystkiego za dużo, ale gdy samoświadomy swojej "boskości" Presley przechadza się po dzielnicy, a na ścieżce dźwiękowej słyszymy muzykę hip hopową (!), trudno nie pomyśleć, że przesadzony styl Luhrmanna w tym wypadku po prostu działa.
Wszystkie te sztuczki, a także przyjęcie teledyskowej formy sprawiły, że "Elvisa" ogląda się niczym baśń o wielkim wzlocie i potężnym upadku. To nieokiełznana i pompatyczna fantazja na temat legendarnego artysty, w której ten jeden raz przerost formy nad treścią stanowi wartość dodaną.
Trzeba jednak dodać, że film nie miałby sporej części swojego uroku, gdyby nie Butler w głównej roli. 30-letni aktor, moim zdaniem, zapracował sobie na miano najlepszego sobowtóra "Króla Rock and Rolla". Nie dość, że z wyglądu nawet go trochę przypomina, to przede wszystkim w bardzo przekonujący sposób oddał sceniczne zachowanie piosenkarza, a w szczególności te słynne ruchy biodrami, które tak bulwersowały amerykańską opinię publiczną lat 50 (Presleyowi grożono nawet więzieniem). Butler jest magnetyczny w swojej charyzmie – ani przez chwilę nie straciłem wiary, że oglądam kogoś zbliżonego do Elvisa. A to już dużo.
Trudno nie porównywać tej roli z kreacją Ramiego Maleka, który za Freddiego Mercury’ego dostał Oscara. Przyznam, że jeśli już ta nagroda się komuś należała, to charakteryzatorom Maleka, bo jego poczynania ograniczyły się jedynie do małpowania wokalisty Queen. Nie dodał absolutnie nic od siebie.
Butler rzecz jasna także kopiuje zachowania Presleya, ale Amerykanin włożył dużo pracy, by jak najbardziej upodobnić się do swojego bohatera. Przede wszystkim sam zaśpiewał sporą część utworów Elvisa. Zrobił to zresztą naprawdę dobrze, ale nie bez powodu w castingu pokonuje się Harry’ego Stylesa i Ansela Elgorta (filmowy Elton John).
Koniec końców "Elvis" to ekscytujące doświadczenie, które zapewne nie wszystkim się spodoba z racji estetyki Luhrmanna. Jednak w przeciwieństwie do "Bohemian Rhapsody" czy "Rocketmana" film w ogóle nie nudzi i potrafi zadziwić rozwiązaniami formalnymi. Dla osób lubiących odrobinę kinowego szaleństwa i kiczu "Elvis" będzie w sam raz. To czyste guilty pleasure.
"Elvis" można oglądać w polskich kinach od 24 czerwca.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski