Fabularny chłam Netfliksa. Wielkie pieniądze rzadko idą w parze z wysoką jakością
Oryginalne seriale stają się popkulturowymi fenomenami, produkcje dokumentalne to najwyższa półka. Ale pełnometrażowe filmy fabularne to dla Netfliksa pięta achillesowa.
Cały czas mam w pamięci oscarowe nominacje dla świetnego "Mudbound". "Okja" walczyła o Złotą Palmę w Cannes. Na nadchodzącym festiwalu w Wenecji (29 sierpnia – 8 września) również nie zabraknie filmów sygnowanych hasłem "Netflix Originals". Jednak to wyjątki potwierdzające regułę, że w temacie filmów fabularnych Netflix stawia na ilość, a nie na jakość.
Taka refleksja naszła mnie po obejrzeniu netfliksowej nowości zatytułowanej "Extinction" ("Zagłada") z Michaelem Peną w roli głównej. Świetny ("Bogowie ulicy", "Ant-Man") i rozpoznawalny aktor wystąpił w kompletnie nijakim widowisku science fiction, które próbuje naśladować hollywoodzki blockbuster, ale bliżej mu do telewizyjnej produkcji klasy B. Bardzo podobne uczucia miałem po obejrzeniu "Mute", "The Cloverfield Paradox", "Outsider" czy "The Titan". Filmów reklamowanych wielkimi nazwiskami (Jared Leto, Alexander Skarsgard, Paul Rudd, Sam Worthington)
, które okazały się pozbawionymi znaczenia wydmuszkami.
Nie należy również zapominać o kuriozalnym kontrakcie Netfliksa z Adamem Sandlerem na cztery autorskie komedie przygotowane z myślą o platformie streamingowej. "The Ridiculous 6", "Sandy Wexler", "The Do-Over" i "The Week Of" to jedne z najgorzej ocenianych filmów w ofercie giganta. W serwisie Rotten Tomatoes pozytywne recenzje stanowią od kilku do dwudziestu kilku procent. Podobne wyniki mają: "How it Ends" z Forestem Whitakerem (17 proc.), "Tau" z Maiką Monroe i Garym Oldmanem (20 proc.) czy "The Open House" (13 proc.). Przeciwwagą dla tych porażek są wysokie noty dla wspomnianego "Mudbound", "Cargo" czy "The Ritual", jednak jak przystało na perełki, zdarzają się bardzo rzadko.
Patrząc na listę oryginalnych filmów widać wyraźnie, że Netflix rzuca wyzwanie nie tylko produkcjom telewizyjnym, ale także całemu Hollywood. Ściąga najpopularniejszych aktorów, scenarzystów, reżyserów i wydaje ogromne pieniądze, porównywalne z budżetami kinowych hitów. Szumnie zapowiadane "Bright" z Willem Smithem, Joelem Edgertonem i Noomi Rapace było wyreżyserowane przez Davida Ayera ("Legion Samobójców") za 90 mln dol. Film był reklamowany w Polsce na billboardach niczym kolejny kinowy przebój ze sprytnym dopiskiem, że obejrzymy go na kanapie we własnym salonie. Efekt: pozytywne recenzje na poziomie dwudziestu kilku procent. Zupełnie inne podejście zastosowano w przypadku "The Cloverfield Paradox", czyli niespodziewanego sequela z cyklu zapoczątkowanego w 2008 r. przez "Projekt: Monster" ("Cloverfield"). Film kosztujący 45 mln dol. został ujawniony w dniu premiery i okazał się kolejnym koszmarkiem (17 proc. na Rotten Tomatoes) z gatunku science fiction w ofercie giganta.
Jakiś czas temu Steven Spielberg oponował przeciwko wystawianiu filmów Netfliksa w konkursach festiwalowych. Reżyser przekonywał, że takim produkcjom należą się co najwyżej Emmy (nagrody telewizyjne), a nie Oscary. Jednak strategia Netfliksa pokazuje, że granica między filmem kinowym a telewizyjnym, czy raczej streamingowym, coraz mocniej się zaciera. A przede wszystkim chcą pokazać, że nie są wyłącznie twórcami kultowych seriali pokroju "Stranger Things" czy "House of Cards". Jak na razie z mieszanym skutkiem.
Niektóre pełnometrażowe produkcje sygnowane hasłem "Netflix Originals" sprawiają wrażenie, jakby stały okrakiem między rozmachem hollywoodzkiego blockbustera a produkcją telewizyjną, od której nie wymaga się zbyt wiele. Inne to po prostu słabe filmy (vide autorska twórczość Adama Sandlera), nie dające się obronić na żadnej linii. Netflix ładuje w filmy na wyłączność ogromne pieniądze i każdy widz powinien się z tego cieszyć. Niestety kwestią dyskusyjną pozostaje dystrybucja tych środków i liczba zapowiadanych nowości.
Stawianie na ilość, a nie na jakość ma oczywiście swoje zalety. W zalewie przeciętnych czy wręcz słabych filmów trafiają się perełki, a niektóre zmiażdżone przez krytykę widowiska trafiają w gusta rzeszy odbiorców. Seans "Bright" wspominam bardzo dobrze, tak samo jak aktorską wersję "Death Note", która dla większości wielbicieli animowanego oryginału jest gniotem niewartym uwagi.
Pomijając osobiste preferencje nie da się ukryć, że Netflix ma przed sobą bardzo trudne zadanie, jeżeli pragnie być kojarzony z czymś więcej niż autorskimi serialami, dokumentami i dystrybucją kinowych hitów. Ta droga jest długa i wyboista, ale na pewno do przejścia.