Fellini przewraca się w grobie
Egocentryczny reżyser Guido Contini (Daniel Day-Lewis) znajduje się w artystycznym – i życiowym – impasie.
Kryzys tożsamości zbiega się z problemami natury osobistej oraz brakiem pomysłu na zbliżający się wielkimi krokami następny film. Zaledwie na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć desperacko poszukuje inspiracji i odpowiedzi na dręczące go pytania u otaczających go kobiet – żony Luisy (Marion Cotillard)
, kochanki Carli (Penelope Cruz)
, muzy Claudii (Nicole Kidman)
i zmarłej matki (Sophia Loren)
.
W „Nine” zobaczymy także Judi Dench w roli kostiumolog - przyjaciółki sfrustrowanego reżysera (jedna z najlepiej napisanych, także pod względem dialogów, postaci), Kate Hudson jako uwodzicielską dziennikarkę amerykańskiego Vogue a piosenkarka Fergie (Black Eyed Peas) wciela się w Saraghinę anno domini 2010.
"Nine - Dziewięć" to adaptacja broadwayowskiego musicalu opartego na wybitnym filmie Federico Felliniego „8 i pół” z 1963 roku. Przez wielu uważany za arcydzieło, film ten jest przede wszystkim mistrzowskim ujęciem drażliwego tematu kryzysu twórczej tożsamości, wyczerpania inspiracji i problemów jakich nastarcza bycie artystą w pełni – zarówno w życiu prywatnym, jak i publicznym.
„8 i pół” cechuje wyjątkowa nostalgiczna subtelność, głębokie zrozumienie dla dylematów głównego bohatera – ale siłą nośną tej autobiograficznej produkcji jest także sarkastyczny humor i stabilny, choć i pełen czułości dystans, jaki wypracował reżyser wobec każdej ze swoich postaci.
W „Nine” na pierwszy rzut oka mamy wszystko: największe nazwiska, zapierające dech w piersiach lokalizacje, wypieszczone kolorystycznie i kompozycyjnie obrazy, pyszne kostiumy i zrealizowane z rozmachem choreografie. Brakuje chyba tylko... tego wszystkiego, co stanowiło o niezwykłej sile autobiograficznej opowieści Felliniego. Brakuje także skromności - tak ważnego dla powstającego dzieła poczucia, że najbardziej liczy się treść, nie forma.
Zawodzą także – choć nie z własnej winy – odtwórcy głównych ról. U Felliniego każda z postaci była wyjątkowa, wieloznaczna, poddająca się interpretacji. Bohaterowie „Nine” są raczej jednowymiarowi i po prostu słabo napisani. Mimo wysiłków aktorom nie udaje się wyczarować nic ponad poprawność. Daniel Day Lewis jak zawsze zanurza się w swojej postaci całkowicie – podobno nawet w przerwach między zdjęciami nie „wychodził” z roli, dezorientując pracowników planu swoim wypracowanym akcentem (który, nota bene brzmi, jakby Guido był z okręgu okołosybirskiego). Jego bohater jest bardzo… …włoski i - przeciwnie niż całe „Nine” - dość „fellinowski”. Niestety w filmie Marshalla brak jest magicznego składnika, który pozwala wybrzmieć niezwykłemu kunsztowi Irlandczyka w innych produkcjach - specyficznej ciszy, czy też raczej spokoju, który tonowałby ekspresyjną grę Day Lewisa. Dramat Guido gubi się w kabaretowym przepychu piór, cekinów i tamburynów, które sprowadzają grę mistrza do poziomu występu w operze mydlanej.
Podobnie dzieje się postaciami kobiecymi, którym, pomimo przepięknych kostiumów i perfekcyjnego oświetlenia, brak prawdy. Ich epizody przypominają bardziej paradę modelek na wybiegu niż dopełniające się drugoplanowe role.
Być może moje rozczarowanie najnowsza produkcją Marshalla wynika z prostego faktu: „8 i pół” to moja pierwsza dziesiątka filmów wszech czasów i od produkcji na nim opartej oczekiwałam bardzo wiele. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cała ta produkcja zawiera się w (jednej z lepszych nota bene) piosenek musicalu, wykonywanej przez Kate Hudson. Tańczy ona w skąpym stroju na wybiegu pośród nienagannie ubranych mężczyzn i śpiewa o filmowym stylu Guido, który uosabia „włoskość” kina, poprzez wysmakowane estetyczne kompozycje, piękne światłocienie, doskonale dobrana muzykę i fenomenalne wyczucie mody. Niestety, takie właśnie – bardzo pop-amerykańskie - rozumienie „włoskości” zdaje się wyznawać również Rob Marshall.
Nie trzeba cenić Felliniego, żeby znielubić "Nine"- choć to bardzo pomaga. Każdy kto choć raz uległ czarowi „8 i pół” musi czuć ukłucie w żołądku ilekroć na ekranie pojawiają się sceny kompozycyjnie identyczne z oryginałem. Jeśli jakikolwiek reżyser podejmuje się realizacji remake'u, winien mieć nań świeży pomysł i wiedzieć, że swoją interpretacją jest w stanie wnieść w świat filmu nowa jakość. W przypadku „Nine” motywacja Marshalla pozostaje zagadką. Najwidoczniej skusiła go obecna w „8 i pół” poetyczna uroda rzymskich pejzaży z lat 60, epicki potencjał opowieści i pięknie ujęta przez Felliniego kobiecość. Jednak widz ma wrażenie, jakby scenarzyści amerykańskiej produkcji przekartkowali scenopis oryginału, wycięli zbyt enigmatyczne fabularnie sceny i w zamian wstawili piosenki.
Tu pojawia się kolejny, być może kluczowy problem tego filmu. „Nine” to musical niezwykle rozczarowujący pod względem muzycznym właśnie. Piosenkom brak świeżości, a ich teksty pisali chyba uczniowie podstawówki (lub tekściarze Dody – pomysł ten pojawił się w mojej głowie po wysłuchaniu piosenki wykonywanej przez żonę Guido, Luisę /Marion Cotillard/ „mój mąż robi filmy....”)
„Nine” minus „8 i pół” równa się... pół. Niewiele więcej recenzenckich gwiazdek należy się tej zrealizowanej z niezwykłym rozmachem amerykańskiej produkcji po odjęciu wartości jaką wnosi w ten film jej pierwowzór. To być może niepopularne za oceanem motto, ale stawiający na ilość zamiast jakości producenci zapomnieli najwidoczniej, że czasami mniej znaczy więcej.