Frankenromeo i dyskretny pociąg nekrofilii
Mężczyźni nie mają łatwego życia we współczesnym świecie. Nagryzione ostrym zębem agresywnego dżenderu podstawy społecznego porządku chwieją się w posadach.Kobiety robią kariery w polityce, kamieniołomach, biznesie i właściwie nie potrzebują mężczyzn. Niegdyś czczeni i pożądani za to, jacy są, dziś muszą mieć też mózg, klasę, kasę - ''pełny pakiet'', bez taryfy ulgowej! To znaczy, uściślając: mężczyźni żywi. Okazuje się bowiem, że tym martwym wystarczy dusza. Lub choćby jej ślad, odbijający się w czarnych, przeszczepionych z anonimowego kolegi, gałkach ocznych.
Aaron Eckhart w ''Ja, Frankenstein'' świetnie odnajduje się w graniu z naruszonymi powłokami. Widać, że ma doświadczenie, rola pozbawionego połowy twarzy Harveya Denta w ''Mrocznym Rycerzu'' bardzo rozwinęła jego aktorską wrażliwość. Postać ta ma także wiele innych atrakcyjnych cech i pociągających sekretów. Jednak sprowadzać granego przez Potwora Frankensteina jedynie do zbioru nadzwyczaj symetrycznie zszytych, martwych, acz nieśmiertelnych tkanek (ach te pociągające paradoksy!), byłoby wielce niesprawiedliwą redukcją. Potrafi on na przykłąd czytać ze zrozumieniem, co jest przecież talentem rzadkim wśród żywych, a co dopiero martwych. Milczy wymownie i z wrażliwością. Rzuca lakoniczne, ale trafne bon-moty z niesamowitym wyczuciem chwili. Do tego w przeciwieństwie do większości mężczyzn ma własny styl: jego modowym znakiem rozpoznawalnym są nadprucia, przetarcia i efekt ''ombre'', czyli cieniowanie. Jest też na czasie z trendami - z otwartą (metaforycznie) głową podchodzi do zmian fryzury, a pątniczy
trzystuletni płaszcz chętnie zamienia na bluzę z suwakiem i taliowaną marynarkę w odcieniach szarości. Jego palto z inwencją reinterpretuje pojęcie ''secret pocket'' - ukrytej kieszonki, która zwykle służy do przechowywania nielegalnych substancji lub prezerwatyw. W swoim sikretpokecie Potwór Frankensteina trzyma cenny pamiętnik swego stwórcy, niczym niektórzy modni warszawscy hipsterzy, którym z tylnej kieszeni wystaje Cortazar. Z owej magicznej kieszeni bohatera nic nigdy nie wypada, nawet podczas bójek z wygimnastykowanymi i miotającymi siłami ciemności. Aż chciałoby się poprosić o telefon do krawca!
Niezwykle fascynujący jest stale obecny w tle wątek religijny. Potworowi towarzyszy stygmat grzesznika, tego, który mordując i mszcząc się łamał przykazania. Ale czy jako dziecko nie-boskiego ''Boga'' przykazania w ogóle go obowiązują? Na to pytanie wkrótce pojawi się odpowiedź. W swojej podróży przez czas i przestrzeń główny bohater trafia do Zakonu Gargulców. Szybko odkrywa, że choć bezlitosne w walce, kamienne potwory służą Dobru, a poza czasem bitwy chętnie zastępują swoją potworna fizjonomię czymś bardziej konwencjonalnym. W swojej ludzkiej postaci preferują jedwab, upięcia koków i skórzane ozdoby. Śmierć to dla walecznych istot tylko początek nowego życia - przeobraziwszy się w błękitną świetlistą smugę, zabite Gargulce żegnają więc z honorem doczesność i udają się do Nieba. Ich głęboko chrześcijańskie miłosierdzie objawia się w najczystszej postaci, gdy oferują Potworowi, by przyjął słuszną moralnie drogę i rozpoczął walkę na właściwym froncie religijnej wojny (alternatywą jest oczywiście
eksterminacja). Na zachętę stwór niezrodzony z człowieka dostaje prezent głęboko ludzki - z nadania Leonory, królowej światłości, odtąd nazywać będzie się Adam. Tak jak pierwszy mężczyzna, gdyby ktoś (Ameba? Nicień?) miał wątpliwości. Od tej pory w skleconym ze nadgniłych ochłapów ciele zacznie kiełkować zalążek duszy. Na tyle dziarsko, że gdy pewna piękna pani doktor (Yvonne Strachovsky) zechce zszyć mu krwawiącą ranę, patchworkowa, acz zgrabna do niemożliwości klatka przystojnego trupa w połączeniu z jego melancholijno-neandertalskim spojrzeniem wywoła w niej emocje plasujące ją w grupie zwanej, jeśli się nie mylę, nekrofilami.
Malarska wyobraźnia Stuarta Beattie'go przejawia się w subtelnościach – złu przyporządkowano ogień i kolor czerwony, dobru - powietrze i kolor niebieski. W czasach, w których czarne jest czarne a białe-białe taki artystyczny nonkonformizm powinien być traktowany z najwyższym szacunkiem. Zachwyca także zniuansowany portret moralności i religii nakreślony przez reżysera. Dobro to na ekranie tradycja i strzelista pseudo-gotycka katedra, zło ma twarz naukowca w świetnie skrojonym garniturze, który postęp technologii chce wykorzystać by zniszczyć świat... Wrróć! Tak naprawdę zło ma twarz Billy'ego Macka z ''To właśnie miłość''. Billu Nighy, wybacz, ale wspomnienia śpiewanego z ekstrawaganckim wyczuciem rytmu ''Love is all around me'' nie zatrze nawet najbardziej fantazyjna charakteryzacja w klimacie ''Ghost Ridera'' i nie, te implanty czołowe też nie działają. Najbardziej zniuansowaną ''twarzą'' filmu wbrew pozorom nie jest główny bohater, dosłownie i w przenośni mężczyzna o wielu twarzach, a lico
australijsko-polskiej aktorki Yvonne Strachovsky. Jej filmowa bohaterka to młodziutka, ale oczywiście obdarzona już co najmniej pięćdziesięcioma dyplomami i latami praktyki pani doktor, która pracuje złej korporacji. Jednak jej umiejscowione po dobrej stronie serce szybko podpowiada, że coś tu śmierdzi. I nie, nie chodzi o kilkudziesięcioletnie ubrania Frank... Adama. To smród moralny, który zatrze seria odpowiednio ryzykownych, ale słusznych posunięć, w efekcie prowadzących do jedynego słusznego, optymistycznego i potencjalnie nawet prokreacyjnego zakończenia. Badania zawiłej kwestii pt ''czy ożywieni z martwych, którzy nigdy nie byli żywi mogą zakładać rodziny'' doktor Terra poprowadzi być może w drugiej części filmu, roboczo zatytułowanej ''Ja, Adam, moja żona Terra (pl: ziemia) i nasza klinika chirurgii plastycznej''.