Hormon patriotyczny
Poczytałem sobie dyskusję wokół serialu „Ekipa“, którą zamieścił „Film“ w ostatnim numerze i zadumałem się bezbrzeżnie nad wypowiedziami Andrzeja Saramonowicza. Najpierw nad tą głoszącą, że intelektualny poziom polskiej krytyki filmowej jest „bliski zeru“.
„O Bożesz Ty mój!“ – pomyślałem – „Przecież Saramonowicz, zanim przeszedł na ciemną stronę mocy i został reżyserem, parał się krytyką filmową. Czyżby więc on tak odważnie także o sobie?“.
„Oj, ja głupi i bliski zeru!“ – zajarzyłem po tygodniach rozmyślań – „Przecież to właśnie po przejściu Saramonowicza na ciemną stronę mocy, polska krytyka filmowa straciła cały… testosteron“.
Widać jednak, że Andrzej S. źle się czuje w roli skromnego reżysera i tęskni za czasami, gdy jako krytyk decydował „o sytuacji i przyszłości setek tysięcy ludzi związanych z przemysłem filmowym, poczynając od producentów popcornu sprzedawanego w kinach“.
Niesprzyjająca polskiemu kinu krytyka doprowadziła bowiem dzisiaj do sytuacji, w której „setki tysięcy ludzi“ - np. z telewizji TVN produkującej sekowane w mediach komedie romantyczne i filmy… Saramonowicza – pozbawione są nadziei na przyszłość, a producentów popcornu nie stać nawet na własny popcorn, którego zresztą nie mają dla kogo produkować.
Te smutne fakty nie załamują jednak imiennika Mistrza Wajdy. On wie, że reżyser to nie zawód a misja. I wie też, jakie są powinności artysty.
Nie puszcza więc oka do tłuszczy, zabiera filmami typu „Ciało“ głos „w dyskursie o wartościach obywatelskich czy patriotycznych“, no i generalnie robi kino, które „mierzy się z rzeczywistością“. Mierzy się jak bohaterowie „Testosteronu“ mierzą swoje przyrodzenia.
Nic dziwnego, że wszystkie te zasługi Saramonowicza wychodzą na jaw przy okazji misyjnego serialu „Ekipa“.
Czasy są takie, że na jaw wychodzą różne rzeczy, których byśmy wcześniej nie podejrzewali. Np. że mamy tak zaangażowane w „dyskurs o wartościach obywatelskich“ elity. Nie przypominam sobie, by jeszcze parę lat temu – zanim mleko się całkiem wylało i PiS doszedł do władzy – chciały one np. kręcić serial... edukacyjny o demokracji lub gwałtownie protestowały przeciwko dyskryminacji i ksenofobii. Trochę to wszystko późno, nie sądzicie, moi Drodzy Intelektualiści?
A co do samego serialu „Ekipa“ to ze smutkiem (bo poglądy Agnieszki Holland podobają mi się nie od dziś), po obejrzeniu kilku odcinków konstatuję, że jest on anachroniczny.
Zgadzam się z Jackiem Żakowskim, iż główny bohater, premier Turski to taki Ziobro. Tyle że o charakterze Tadeusza Mazowieckiego i etosie Klubu Inteligencji Katolickiej. Ten serial emanuje tęsknotą za dobrym tatusiem, który słowem napomni, rozwiąże w pięć minut trudne problemy i przytuli do swego łona tak geja, jak i neonazistę.
Jednemu i drugiego odmawiając de facto – w imię miłości bliźniego i uniwersalnych, rzekomo, wartości chrześcijańskich – autonomii.
Tymczasem świat demokratyczny nie jest monolitem wartości ani domeną „cudownych ludzi“, którzy kilkoma komunałami przywrócą spokój, dobrobyt i porządek.
W demokracji, dla mnie przynajmniej, najważniejsze są mechanizmy, które pozwolą mi zarówno nie umrzeć z głodu, jak i swobodnie zademonstrować swoje poglądy. Mechanizmy nie dość, że dotąd w Polsce słabe to jeszcze obecnie konsekwentnie demontowane. A także standardy cywilizacyjne powstrzymujące i broniące obywateli przed agresją czynną i bierną.
Twórcy serialu akurat na te standardy kładą duży nacisk i słusznie podkreślają, że powinny one obowiązywać w pierwszym rzędzie władzę. Szkoda tylko, że nie potrafią ich sprzedać w bardziej atrakcyjny sposób.
Robienie "political fiction“, które jest nudniejsze od tego, co dzieje się w „realu“, mija się z celem. Papierowy i bezbarwny premier Turski nie ma szans w starciu z Kaczyńskimi, Lepperami i Giertychami, o których można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są papierowi i bezbarwni.
Przydałby mu się zastrzyk hormonalny. Co Pan na to, Panie Andrzeju? Jest szansa włączyć testosteron w dyskurs o wartościach obywatelskich.