Inland Empire
Trzeba być naprawdę wielkim fanem - ba wręcz wyznawcą! - twórczości Davida Lyncha, aby przebrnąć przez jego najnowsze dzieło.
Fakt, iż poprzednie filmy Amerykanina rzadko kiedy cechowała spójna i jasna fabuła, jednak zazwyczaj wcześniej czy później (z naciskiem na później), każdy z widzów był w stanie wyróżnić podstawowe założenia akcji. "Inland Empire" jest filmowym strumieniem świadomości, trzygodzinnym wideoartem, w którym z wielkim trudem można wyłowić kila wątków. W obrazie miesza się bowiem historia aktorki, która zgodziła się zagrać w nowej wersji pewnego pechowego dramatu, z perypetiami kobiet przemycanych z Europy Wschodniej do Ameryki i w końcu opowieści o… wielkich królikach.
Przyznam szczerze, że wyłowienie wyżej wspomnianych wątków zawdzięczam lekturze kilku artykułów na temat "Inland Empire" oraz wywiadów z twórcą i aktorami. Premierze filmu - zarówno polskiej, która odbyła się w czasie ostatniego festiwalu Camerimage, jak i światowej - towarzyszył mały szum medialny. Rodakom zaimponował fakt, iż Lynch pokochał naszą ojczyznę tak bardzo, że zatrudnił do obsady polskich aktorów - Krzysztofa Majchrzaka, Karolinę Gruszkę i Petera J. Lucasa. Reszta świata zastanawiała się, czymże to nowym zadziwi Amerykanin, który w tym przypadku zrezygnował w ogóle ze scenariusza. Każdego dnia przynosił na plan zdjęciowy krótkie fragmenty tekstu, który odgrywany był przez aktorów. Do końca nie wiedzieli oni w jakim przedsięwzięciu uczestniczą. Metoda ta doskonale przełożyła się na finalny efekt. Widzowie również nie mają pojęcia co oglądają.
Twórczość Lyncha nie należy do najłatwiejszych. Większość jego obrazów "trawi" się jeszcze długo po wyjściu z kina. Ale czyni się z to wielką przyjemnością, bowiem efekt - film, powstający w naszej głowie, zadziwia i zachwyca jednocześnie. "Inland Empire" do tych produkcji nie należy. To bełkot natchnionego geniusza kina.