Odnosi sukcesy za granicą i ma apetyt na więcej. Izabela Gwizdak: Nie chciałam czekać, aż wielka rola spadnie z nieba

- Wszystko, co robię za granicą, robię po to, by rozwijać swój warsztat aktorski, poszerzać siatkę kontaktów. Ale absolutnie nie chcę wykreślać Polski z obszaru moich zainteresowań - mówi Izabela Gwizdak, którą ostatnio można było zobaczyć w "Bliskich" Grzegorza Jaroszuka.

Izabela Gwizdak pracuje i w Polsce, i poza jej granicami // zdj. Marta Kasztelan
Izabela Gwizdak pracuje i w Polsce, i poza jej granicami // zdj. Marta Kasztelan
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe | Marta Kasztelan
Urszula Korąkiewicz

19.06.2023 | aktual.: 21.06.2023 15:05

Urszula Korąkiewicz: Jak bliscy byli ci "Bliscy"?

Izabela Gwizdak: To była moja pierwsza tak duża filmowa rola. Na początku towarzyszyła mi spora niepewność co do tego, jak odnajdę się na planie. Reżyser, Grzesiek Jaroszuk, jego opowieść, jego pewność co do środków, którymi chce ją przekazać widzowi, upewniły mnie, że będzie dobrze. Ma bardzo specyficzny język filmowy. Przekonał mnie do siebie swoim minimalizmem, spokojem. Dał mi duże poczucie bezpieczeństwa i pewności tego, co robię.

Wspomniałaś o minimalizmie – i to, co mocno charakteryzuje wasz film, to aktorski minimalizm. Uderza tym bardziej że bohaterowie stawiają czoła stracie najbliższej osoby.

W tej kwestii najbardziej zastanawia mnie, do jakiego kina jesteśmy przyzwyczajeni. Zwróć uwagę, że Rosja, Czechy mają dość emocjonalną, żywiołową kinematografię. My jesteśmy podobni. Ale już Skandynawia czy Wielka Brytania są chłodne, oszczędniejsze w środkach. A jednak wywołują niemniejsze wzruszenie. Jasne, że nie bez znaczenia pozostaje tu mentalność danego kraju. Ale czy naprawdę jesteśmy tak uczuciowi, jak w większości polskich filmów? Czy może chcemy takimi siebie widzieć? Przecież często nie umiemy wyrazić swoich emocji, w najbliższym otoczeniu mamy ludzi, którzy nie potrafią nazwać tego, co czują. I zastanawiam się, czy "Bliscy" nie są może emocjonalnie bliżsi rzeczywistości.  

Weźmy chociażby ojca (w tej roli Olaf Lubaszenko). Wymyśla kuriozalną intrygę, by nie mówić dzieciom, co stało się z ich matką. Pierwszy wniosek, który się może nasunąć to ten, że nie chciał ich martwić.

Reakcje widzów na festiwalach na ten film pokazały mi, jak potrzebna jest nam dyskusja o emocjach. Jedni twierdzili, że ojciec szukał możliwie najdelikatniejszego rozwiązania, inni, że nie umiał się pogodzić z tym, co się stało, jeszcze inni dziwili się, że potrafił stworzyć fantastyczne relacje ze swoimi pracownikami, ale z dziećmi już nie. Ja uważam, że naprawdę często kto jest nam bliski, nie jest takie oczywiste. Czasem będzie to przyjaciel, a czasem ktoś pozornie obcy. Moim zdaniem bohaterowie "Bliskich" po prostu dostali w życiu mało miłości. Przez to dali jej tyle, ile byli w stanie. Myślę, że ten film może być niezłym lustrem, które pozwoli nam zajrzeć w głąb siebie. I nikogo chyba nie zdziwię, jeśli powiem, że kino może pełnić też taką funkcję.

A kiedy przyglądasz się filmowej rzeczywistości na zagranicznych planach, ile podobieństw, a ile różnic dostrzegasz?

Trudno porównywać mi je do siebie, bo jeśli chodzi o polskie plany, to chwilę mnie na nich nie było. Mogę jednak powiedzieć, co wyciągnęłam z moich ostatnich produkcji. W ubiegłym roku kręciłam serial ("Retour", przyp. red.) dla niemieckiej telewizji i to, co było podstawową różnicą, jeśli chodzi o moje telewizyjne doświadczenie sprzed lat, to ogromna dokładność i spokój.

Na przykład, nikt nie narzucał ram czasowych, w których mieliśmy nakręcić daną scenę. To ściągało z ekipy pewien rodzaj ciśnienia. Oczywiście ktoś sprawdzał czas i pilnował, żeby zdążyć zrobić wszystkie sceny zaplanowane na ten dzień. Ale każdy doskonale wiedział, co ma robić, był świetnie przygotowany i skoncentrowany na pracy. No i nie było mowy o przeciąganiu zdjęć w nieskończoność czy namawianiu na nadgodziny.

Pracowałaś też w Brazylii nad dużo poważniejszym materiałem. Serial "Passport to Freedom" to opowieść o kobiecie, która ratowała Żydów. Jak pracowało się z Brazylijczykami?

Serial jest na podstawie prawdziwej historii Aracy de Carvalho, Brazylijki, która przebywając w Hamburgu pod koniec lat 30. i pracując w konsulacie, zaczyna potajemnie pomagać Żydom. Moja bohaterka, Margarethe Levy, również istniała naprawdę. Aracy i Margarethe zaprzyjaźniają się ze sobą w obliczu ogromnego zagrożenia życia.

Kręciliśmy głównie w studiach filmowych w Brazylii, ale dla Amerykanów, z zachowaniem amerykańskich standardów. To, co początkowo mnie zaskoczyło, to to, że reżysera nie było bezpośrednio przy nas na planie. Był nieopodal, w innym pomieszczeniu czy namiocie. Przed ujęciem omawialiśmy z nim wszelkie kwestie. Ale w trakcie zdjęć otrzymywaliśmy od niego uwagi przez mikroporty lub jego asystentów. Przez chwilę było to dla mnie nieco dziwne. Ale widocznie byliśmy na tyle przygotowani, że osobista ingerencja reżysera nie była wymagana.

Bardzo ciekawiło mnie też obserwowanie i czytanie ludzi, których języka nie znam. Kręciliśmy po angielsku, natomiast ekipa techniczna była z Brazylii. Portugalski to piękny ale totalnie obcy mi język. Z początku czułam się bezsilna, wyobcowana. Ale minął pierwszy lęk i z czasem porozumienie pojawiło się samo. To było naprawdę inspirujące doświadczenie. Takie wyjście ze strefy komfortu, może być dla aktora bezcenne i bardzo rozwojowe.

Izabela Gwizdak w serialu "Passport to freedom"
Izabela Gwizdak w serialu "Passport to freedom"© Materiały prasowe

Jak twoim zdaniem zmieniło się podejście do polskich aktorów na zagranicznym rynku?

Myślę, że dzisiaj reżyserzy i producenci patrzą bardziej kompleksowo na aktorów. Na pewno pomogły w tym też platformy streamingowe. Szybciej zaczęły się otwierać na to, że świat się zmienia, to one częściej proponują w produkcjach mniej znaną obsadę. Mamy coraz więcej popularnych aktorów o różnym kolorze skóry czy różnej narodowości. Kino i telewizja były w tym temacie trochę opieszałe, ale i to się zmienia.

Jeszcze kilkanaście lat temu polscy aktorzy mieli mocno ograniczone pole działania. Dziś wygląda to inaczej - spójrzmy choćby na ogromne sukcesy Joanny Kulig czy Marcina Dorocińskiego. Jasne, że na największe role w Hollywood mają szanse amerykańscy aktorzy czy tacy, którzy funkcjonują tam na rynku od lat. Ale wydaje mi się, że podejście producentów czy reżyserów castingu zmieniło się. I tu podstawą jest język obcy.

Kiedy zdecydowałam się spróbować sił za granicą, wiedziałam, że muszę go świetnie opanować. To prawda, że wypływasz na szerokie wody, zwiększasz sobie szanse, ale poniekąd tracisz też poczucie bezpieczeństwa. Nie pływasz już w znajomym stawiku. Większe możliwości, to też większa konkurencja. Ale jeśli chodzi o mnie - lubię wyzwania i chcę je podejmować. Dlaczego mam nie spróbować? Próba mnie nic nie kosztuje. Póki mogę, chcę jak najwięcej doświadczać.

Wspomniałaś o intensywnej pracy z językiem, a być może niewielu wie, że uczyłaś polskiego samą Charlotte Gainsbourg podczas jej przygotowań do "Obietnicy poranka". Jak wyglądała wasza współpraca?

To był dla mnie bardzo ważny moment. Stresowałam się tym zadaniem, bo nie jestem ani profesjonalną nauczycielką języka, ani logopedką. Uczyłam ją tak, jak sama uczyłam się francuskiego. Szukałam podobnych głosek i dźwięków. Charlotte była bardzo pilną uczennicą, ale obie musiałyśmy się ze sobą oswoić. Mnie bardzo zależało na tym, żeby jej w żaden sposób nie spłoszyć. Jest znakomitą aktorką, ale bardzo skromną, powiedziałabym nawet - nieśmiałą osobą. Postawiłam sobie za punkt honoru, by jej polski był jak najlepszy.

Ona z kolei - przygotowywała się do lekcji, obcowała z językiem, opowiadała mi nawet, że spacerowała po Nowym Jorku i nasłuchiwała scen, które jej nagrałam. Cudownie w tym wszystkim się złożyło, że jest muzykiem i ma fenomenalne ucho. Do tego poza tym, że jest dwujęzyczna, bo mówi przecież po francusku i angielsku, wspominała, że słyszała, jak w domu jej dziadków mówiło się po rosyjsku. Znała melodię języków z Europy Wschodniej. A że jej bohaterka w filmie pochodziła z Wilna – wszystko fantastycznie się ze sobą zgrało.

Izabela Gwizdak, fot. Boris Kralj
Izabela Gwizdak, fot. Boris Kralj© Materiały prasowe

Domyślam się, że obserwowałaś ją też przy pracy. Co wyciągnęłaś ze spotkania z aktorką takiego kalibru?

Dyskretnie przyglądałam się, jak przygotowuje się do scen, jak szczegółowo komentuje scenariusz, organizuje przestrzeń, w jak ogromnym skupieniu pracuje. Nie traci czasu i energii na niepotrzebne poboczne rozmowy. Ma niebywałą higienę pracy. A jednocześnie podchodzi do niej z ogromnym szacunkiem. Ma świadomość, że finalny kształt produkcji to nie jest tylko jej dzieło.

Podchodzi do każdego z taką samą estymą, czy to reżyser, czy kostiumografka, czy personel cateringu. Wyciągnęłam z tego lekcję. Nauczyła mnie ogromnej samoświadomości jako aktorki, ale i pokory do wszystkiego, czego się podejmuje. Jest niezwykła. A na koniec naszej współpracy zostawiła mi piękny list, który oprawiłam w ramkę i teraz wożę wszędzie ze sobą. Poczułam, że doceniła pracę, którą włożyłam w przygotowanie jej do roli. To było piękne podziękowanie.

A jak według ciebie wygląda sytuacja kobiet w branży? Co się zmienia, a co jest do poprawki?

Uważam, że należy zacząć od tego, jak kobiety są traktowane w danym kraju, a to zupełnie odrębny temat. Z mojego doświadczenia inaczej to wygląda w Brazylii, Niemczech czy we Francji. Myślę, że nie tylko w Polsce, ale na świecie jeszcze wiele wody upłynie, zanim zyskamy równo wyedukowane społeczeństwa. Chociażby w kwestii – co jeszcze jest komplementem, a co zupełnym przekroczeniem granic.

Choć i tak wiele się zmieniło. Nie mówiąc już o tym, co zapoczątkował ruch "me too". Na przykład w Niemczech przy okazji mojej ostatniej pracy, plany pracy i komunikacja na planie zawierały zaimki, które były inkluzywne dla wszystkich płci. To było super. Faktem jest jednak, że i kobiety, i członkowie społeczności LGBT+ w branży w Polsce nadal muszą przepychać się łokciami i wymagać często podstawowego szacunku. Nadal musimy przypominać, że przekraczanie granic jest niedopuszczalne, że przemoc, molestowanie, nieodpowiednie komentarze, są nieakceptowalne, że często jest to łamanie prawa.

I tu moim zdaniem znowu najważniejsza jest komunikacja. Warto się porozumiewać, mówić o tym, gdy dzieje się coś złego, zabierać głos, gdy się na coś nie zgadzamy. Warto mieć odwagę. Także w tym, by prosić o pomoc i tę pomoc udzielać. A tej pomocy potrzebujmy. Nie mamy związków zawodowych, które staną po naszej stronie. Jedyne o czym marzę, to żeby ta zmiana nie przybierała formy wojny, a konstruktywnej komunikacji i rozwoju.

A podsumowując twoje dotychczasowe doświadczenie, nie chciałabyś działać więcej w Polsce? Na czym się teraz skupiasz?

Oczywiście, że tak. Odważyłam się sięgnąć po coś za granicą, bo poczułam, że tam mam szansę. Nie chciałam czekać, aż wielka rola spadnie mi z nieba. Choć jasne, na początku mojej drogi zawodowej myślałam, że po prostu trzeba uzbroić się w cierpliwość. W końcu jednak upewniłam się w tym, że jeśli chcę coś osiągnąć, muszę brać sprawy w swoje ręce.

Wszystko, co robię za granicą, robię po to, by rozwijać swój warsztat aktorski, poszerzać siatkę kontaktów, mieć jak najszersze spektrum tego, jak branża filmowa wygląda. To bardzo inspirujące. Ale absolutnie nie chcę wykreślać Polski z obszaru moich zainteresowań, nie chcę znikać z radaru. Jestem otwarta na współpracę, pojawiam się na castingach, na zdjęciach próbnych, staram się dać zauważyć. "Bliskimi" dołożyłam sobie kolejną cegiełkę. I mam nadzieję, że znów trafię na projekt, który mnie poruszy, zaciekawi, w czym będę czuła, że się rozwijam.

Izabela Gwizdak jest absolwentką Akademii Teatralnej w Warszawie. Ma na swoim koncie wiele ról teatralnych i sporo serialowych epizodów. Największą popularność przyniosła jej rola Zochy w serialu "39 i pół" oraz kreacja Gabi w filmie "Ki". MOżna ją też zobaczyć epizodycznie w polskich serialach, a ostatnio w filmie "Bliscy". W międzynarodowej obsadzie zaś, w serialu "Passport to freedom" dostępnym na platformie Viaplay.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (9)