Jaka ładna krew
Lynne Ramsay, reżyserka odpowiedzialna za m.in „Nazwij to snem” powraca po blisko dziesięciu latach przerwy. Ale za to w jakim stylu! Stęsknionym długi czas rozłąki wynagradza hojnie. W “Kevinie...” dużo jest wszystkiego: emocji, kolorów, trupów, tłuczonych talerzy i kawałków chomika.
Tilda Swinton wciela się w jedną z najbardziej nietypowych matek w historii kina. Jej niezwykle fizyczna, wycofana gra sprawia, że o Evie najwięcej dowiadujemy się, gdy milczy. Na twarzy Swinton widać każde drgnięcie nerwu, najmniejszy grymas wygrywa z zegarmistrzowską precyzją, z postaci czyniąc Osobę. Osią fabuły jest relacja Evy z synem; tytułowego Kevina gra Ezra Miller, którego najpoważniejszym narzędziem aktorskim są oczy. Jeśli, jak głosi przysłowie, są one zwierciadłem duszy, to Kevin albo duszy nie posiada, albo jest ona czarna jak niebo bezgwiezdną nocą. Z tej ciemności wypływa negacja świata, jego struktur i oczekiwań. A także pogłębiająca się z czasem przerażająca, głucha beznamiętność, która sprawia, że Kevin decyduje się zabić.
Ramsay stawia wiele trudnych pytań; czy można nie kochać swojego dziecka? Czy w człowieku może istnieć zło, którego nic nie jest w stanie wykorzenić? Jednak “Musimy porozmawiać..” nie sposób traktować jak zwyczajny dramat psychologiczny. Ubrana w kostium retrospektywy diaboliczna opowieść o dalekiej od ideału i tradycji, nieprzewidywalnej relacji syna i matki emocje bohaterów tłumaczy raczej pobieżnie. Postaci zdają się brnąć przez – coraz bardziej zbliżające się do sennego koszmaru – życie jakby były w letargu, widz widzi i wie o nich (i od nich) dużo więcej. Apatia i niewrażliwość na rzeczywistość jaką przejawiają wiodący bohaterowie sprawia, że często ma ochotę chwycić się za głowę, zastanawiając jak opisywana przez Ramsay historia w ogóle może się dziać. Choć autorka nie wyposaża bohaterów w złożone, pogłębione psychologicznie osobowości, nie pozostawia na ekranie ruchomych wydmuszek, dopełniając ten niewyraźny obraz na pozostałych płaszczyznach. Wyjątkową rolę pełni w filmie kolor – konsekwentnie
stosowany jako metafora poszczególnych uczuć, przemijających etapów życia bohaterki. Profetyczna czerwień z otwierającej film sekwencji ze znaku nieokiełznanej wolności i namiętności życia, przeobrazi się w lepki karmin oznaczający śmierć. Chłodne błękity, pastelowe żółcie i transparentne biele – każdy z tych barw odsyła do osobnego pola ukrytych znaczeń.
Być może dlatego, że nie ułatwia nawiązania jakiejkolwiek relacji z bohaterami i zdaje się celowo dystansować od widza, film momentami ociera się o groteskę. Pomaga w tym konsekwentne podkreślanie dominujących – i, zdawałoby się, jedynych – cech charakteru bohaterów. Eva, żyjąca „obok życia” jest apatyczna do granic możliwości. Dobroduszna naiwność Franklina (jej mąż, grany przez Johna C. Reilly), gdyby ją skroplić przemieniłaby się w pełną sztabkę złota. Kevin jest natomiast czystej wody demonem, opętanym przez enigmatyczne złe moce diabolicznym dzieckiem Szatana. Powrót Ramsay może fascynować, gładzić niedostępne zewnętrzu skrawki duszy. A może bliżej mu do bardzo sprytnej i dobrze uszytej art-housowej kopii „Dziecka Rosemary”... by sprawdzić, czy poetyka „Kevina” w nim rezonuje, czy wyparowuje równie szybko co chmurka oddechu w mroźny dzień, widz musi podjąć ryzyko i spojrzeć Kevinowi w oczy.