Koncert zbolałych min
W czasach nadętych pseudoartystów, pretensjonalnych geniuszy i innych nieruchomych poruszycieli, prostota podszyta odrobiną naiwności wydaje mi się być zbawienna dla kina. Z takim też nastawienie i pełna nadziei ruszyłam do sali kinowej, gdzie wyświetlany był najnowszy film Gabriela Muccino “Siedem dusz”.
Znając wcześniejszy film Smitha i Mucciniego “W pogoni za szczęściem” spodziewałam się historii z patetycznym przesłaniem. Jednak tak silnej eskalacji uczuć jaka płynie z ekranu nic nie zapowiadało.
Film “Siedem dusz” to melodramat z wielką romantyczną tajemnicą. Wzruszająca opowieść o bardzo trudnym okresie życia Bena Thomasa (Will Smith)
, który wyszedł cało z wypadku samochodowego. Ten sam wypadek stał się jednak przyczyną śmierci siedmiu osób, w tym również ukochanej kobiety naszego bohatera. Obarczając się winą, postanawia zadośćuczynić krzywdy, które wyrządził i pomóc siedmiu ciężko chorym osobom.
Więcej z losów Bena Thomasa nie odważę się zdradzić. Każdy kolejny przytoczony fakt ze scenariusza, mógłby przedwcześnie wyjaśnić zawiłe kompilacje relacji (i ich skutek) wszystkich przedstawionych bohaterów w filmie. W jednym zdaniu tylko powiem: Will odbiera – Will oddaje.
Co trzeba przyznać Mucciniemu, to “Siedem dusz” wciąga od pierwszej minuty. Targa emocjami widza i nawet skłania do refleksji. Od strony formalnej jest on perfekcyjnie poprowadzony. Reżyser nie dość, że zgrabnie manipuluje wszystkimi elementami fabuły, to jeszcze do współpracy zaprosił wybitnego muzyka - Angelo Milli. Dzięki muzyce Muccini wprowadził w swój film metaforycznie gęsty... nastrój i zidentyfikował w niej ładunek emocjonalny samego scenariusza. Chociaż w efekcie końcowym mamy wrażenie, jakoby twórcy bezpardonowo wytyczali drogę emocjom, jakie powinniśmy czuć.
Na kolejne i ostatnie już brawa zasługują aktorzy. Will Smith i Rosaria Dawson tworzą jeden z bardziej udanych i wiarygodnych ekranowych romansów ostatnich lat. Bohaterowie są wręcz rozbrajający w swych poczynaniach i ukazywanych emocjach. A kreacja Willa Smitha i jego smutek są aż namacalne.
Niestety zdecydowana większość przeżyć i skrajnych uczuć, którymi są szargani bohaterowie filmu zostały niepotrzebnie zagrane w najwyższej tonacji. Przez taki zabieg mamy z tuzin scen, w których dopuszczalny dramatyzm osiąga punkt krytyczny, a w jednej nawet - czy w dwóch scenach - rozbija się o skały banału.
Początkowo sceny są niezwykle subtelnie i z dużym wyczuciem zagrane, ale z biegiem wydarzeń trafiamy na coraz to niewybaczalne i pretensjonalne momenty emocjonalnego bigosu na ekranie. Ma się wrażenie, że Muccino jakby z premedytacją torturuje widza nieustannym widokiem zbolałych min swoich bohaterów.
Film “Siedem dusz” jest jednak wart przychylnych opinii na swój temat. Strona warsztatowa filmu, potencjał, który w sobie posiada i odważne zobrazowanie pytań - odnośnie moralności, przeznaczeniu i poświęceniu - nie są ostatnio zbyt często pokazywane w połączeniu ze sobą, szczególnie na dużym ekranie.
Twórcy filmu wykorzystują chrześcijaństwo samo przeciwko sobie. Wzięli w obroty katolicyzm a tu, jak wiadomo, jedną z najważniejszych koncepcji jest cierpienie, męczeństwo i świętość. Muccini może i wykrzywia te idee, ale dzięki temu zapewnia nam nad wyraz emocjonujący i nieprzeciętny seans filmowy.