Kubeł zimnej wody wylany znienacka
Wszystkich tych, którzy liczyli na to, że trzecia odsłona będzie najlepszą w sadze misji niemożliwych muszę zmartwić – w przekombinowanym ckliwością scenariuszu spłonął w ogniu nadmiernej ilości wybuchów. A bardziej konkretnie, nie jest to taki film, jakiego byśmy oczekiwali znając dwa poprzednie wejścia, dwie misje, które faktycznie miały swój klimat godny dobrych filmów akcji.
Teraz zaś pojawienie się motywu „żony” od samego początku pogrzebało ten film. Ustatkowanie się Hunta, szybki ślub, to wszystko nie pojawiło się w odpowiednim momencie, nie zostało odpowiednio wkomponowane w tą akcję. Ckliwe teksty w stylu, „Ufasz mi?”, długa pauza i oczekiwanie, po chwili wyszeptana odpowiedź – „Ufam Ci”. A także kolejny, jakże ckliwy przykład - żona ma przyłożyć mężowi prąd do głowy, by go uratować, Hunt zaciska drewno między zębami, ale jeszcze na chwilę wyciąga, by wypowiedzieć komiczne słowa – „Kocham Cię”.
Przykro mi, ale nie dziwię się, że nader często na sali pojawiał się szyderczy śmiech, gdyż nadmiar tego typu scen, ich słodycz, patetyczność, wszystko to burzyło odpowiedni rytm i koloryt filmu sensacyjnego. Po dwóch pierwszych odsłonach część trzecia jest kubłem zimnej wody wylanym znienacka.
I co równie smutne, „Mission Impossible: III” czerpie otwarcie wzorce z kilku klasyków kina sensacyjnego. Brakuje tu nowatorstwa, wizjonerstwa, dialog też nie tęgi. Tak, wybuchów, efektów specjalnych, spektakularnych scen jest cała masa, to jednak za mało, aby film ten się obronił. Są sceny, które bez wątpienia… mogą i powinny się podobać, są pewne sekwencje, które swą pomysłowością z całą pewnością zadziwią.
Aktorsko wyróżnię przede wszystkim „czarny charakter” - Philip Seymour Hoffman, jako Owan Davian, zaprezentował się wyjątkowo dobrze, po jakże odmiennej roli, od tej, którą po mistrzowsku wykreował w „Capote”. Jest przebojowy, jak zawsze Ving Rhames, przysadzisty Murzyn z przyklejonym do ust uśmieszkiem oraz mniej znana Maggie Q, hawajska piękność, tu w osobie Zhen.
Tom Cruise nie błyszczy, nie zaskakuje, nie iskrzy. Nie jest to Ethan Hunt, jaki zawisł w Wielkim Kanionie. Od tamtego czasu zdawać by się mogło, iż minęły lata świetlne, a to jedynie kilka lat. A jednak, te kilka lat wystarczyło, aby Hunt się zestarzał, stracił zręczność, błysk w oku. Nie wiem, może to fakt, że zabrakło wizjonerstwa Johna Woo przyczynił się do faktu, iż ten film jest inny, jest gorszy.
Za wszelką cenę próbuję znaleźć, choć jeden element, który byłby stanowczo na tak i czym dłużej szukam tym mocniej dochodzę do wniosku, że o taki trudno. Może stałem się wybredny, może ostatnio trudno mnie zadowolić, ale gust mi się nie zmienił. Dobra, dynamiczna sensacja, kino akcji z najwyższej półki nie może nagle zamienić się w sentymentalną historię o miłości, a tak się niestety stało.
Może nie warto na siłę robić kolejnych odsłon, może czasem warto zatrzymać się na drugim wcieleniu, gdyż trzecie może zupełnie rozminąć się z oczekiwaniami widzów, a ci byle, czego nie kupią. Ich nie zadowoli opera mydlana z dużą ilością fajerwerków w tle.