"Listy do M. 4" - nijaka rozrywka dla zatwardziałych wielbicieli [RECENZJA]
Seria "Listy do M." to murowany frekwencyjny hit. Właściciele kin musieli załamywać ręce, gdy z początkiem lutego trafił prosto do sieci. Sprawdziliśmy, czy warto w lutym przez chwilę poudawać, że trwają święta i czy magia tej znanej komedii zadziała po raz czwarty.
Łatwo jest krytykować filmy złe, bo uwagi i zarzuty same cisną się na usta. Stosunkowo łatwo jest też zachwalać tytuły wybitne – uwypuklić niewątpliwe zalety stylu, gry aktorskiej, artystycznej wizji, zachwycić się środkami wyrazu i znaczeniem dla kina w ogóle. Nie ma jednak dla krytyka nic gorszego, niż opisywać obrazy po prostu średnie, które ogląda się, bo ktoś inny wybrał seans, bo akurat nic innego nie było, bo chcemy się ostatecznie przekonać, że to nie to.
Cóż – "Listy do M. 4" właśnie takie są: średnie, dość nijakie, jeszcze nie irytujące, ale już nie interesujące. Ale też przecież doskonale wszyscy wiemy, czego się po tym filmie spodziewać: wprowadzenia w świąteczny nastrój, odwiedzenia znajomych rejonów, spotkania z tymi samymi co zwykle bohaterami i twarzami. Tylko czy - skoro to film świąteczny i nie wnosi niczego nowego - jest w ogóle sens oglądać go już po świętach?
Seria "Listy do M". ma w Polsce grono zagorzałych wielbicieli, które nadal jest stosunkowo silne i nic nie zapowiada, aby miało zupełnie zniknąć. Póki więc ktokolwiek się do tej grupy zalicza, będą powstawać kolejne części, z uzupełnioną i odmłodzoną rzecz jasna obsadą. Scenariusz specjalnie się pewnie nie zmieni, trochę udramatyzuje się niektóre wątki, do niektórych doda słodkiego, do innych cierpkiego posmaku, ale ostatecznie i tak wszyscy uronią łzę nad opłatkiem i choinką, pogodzeni i szczęśliwi. Nie inaczej jest w części czwartej, w której zarysowuje się kilka momentów dramatycznych uwzględniających poszczególne pary aktorów. Schemat działania jest więc zbieżny z poprzednimi odcinkami.
W centralnym punkcie, stanowiącym przeciwwagę dla całego dramatu innych bohaterów, znajduje się już tradycyjnie Mikołaj Melchior (Tomasz Karolak) ze swoim komediowym zacięciem i szlachetnym sercem, wokół którego orbitują pozostałe historie. Oglądamy je czasem ze wzruszeniem ramion, kiedy indziej z faktycznym wzruszeniem (epizod staruszków odwiedzanych przez Rafała Zawieruchę), zwykle jednak nie dzieje się nic.
Niemal zawsze jednak niecierpliwie, choć na próżno oczekujemy puenty, kulminacji, rozwiązania. Poszczególne historie, a jest ich naprawdę sporo, przychodzą i odchodzą, a wszystkie kręcą się odpowiednio blisko zadanego tematu "choinka i święta" i wiadomo, że w tej serii wciąż nic się nie zmieni, nadal będziemy oglądać tę samą opowieść. Na myśl przychodzą standardowe coroczne filmy amerykańskie o strukturze nowelowej z gwiazdorską obsadą, chociaż nawet te zza oceanu nie miały tak dalece rozbudowanego działu reklamy. W "Listach…" spis reklamodawców zdaje się nie mieć końca, i sprawia wrażenie bardzo, bardzo długiej reklamy pewnego potentata branży jubilerskiej oraz centrum handlowego pod flagą biało-czerwoną.
Od premiery pierwszej części "Listów…" mija właśnie 10 lat, i przez tę długą dekadę profil typowego polskiego widza bardzo się zmienił. Mamy już przecież w czym wybierać i nie jest to tylko wybór między złym a gorszym, ale między tytułami, które mówią coś naprawdę ważnego o współczesnym świecie, o naszej historii, docierają do sedna i drążą głębiej.
Twórcy świątecznej serii trochę o tym zapominają wrzucając do mikołajowego worka każdy sprawdzony pomysł i znaną twarz, żeby zakleić scenariuszowe dziury i zaprezentować miły dla oka, choć skrajnie nieprawdziwy wizerunek świąt i świętowania w stolicy. O ile w połowie listopada, kiedy film miał mieć premierę, pokazywanie go miałoby jeszcze sens (jesteśmy wtedy wszyscy trochę bardziej wyrozumiali, by nie powiedzieć: pobłażliwi), w lutym to już rozrywka tylko dla fanów gatunku. Z takim przeświadczeniem doczekamy zapewne i części piątej.