Maciej Stuhr: Nie ma ludzi dobrych i złych
Widać, do czego prowadzi władza nad rządem dusz, jaką mają hierarchowie. Ona nigdy nie wystarczy do nasycenia, zawsze chce się jej więcej - mówi Maciej Stuhr. - Myśl religijna w Polsce dawno przestała zaspokajać potrzeby duchowe, a zaczęła koncentrować się na ekstremizmie - dodaje aktor w rozmowie z Wirtualną Polską.
W emitowanej w TVN i Playerze "Szadzi" Maciej Stuhr ostatecznie zerwał ze swoim emploi. Jego bohater to psychopatyczny morderca w przebraniu wykładowcy religioznawstwa na uniwersytecie.
Aktor, który od lat komentuje to, co dzieje się w naszej ojczyźnie, na planie zadawał sobie pytanie: "Co musiałoby się stać, żebym znalazł się na miejscu tego bohatera". W rozmowie z Wirtualną Polską opowiada o przygotowaniu do roli i znaczeniu "Szadzi" we współczesnej Polsce.
"Można tutaj dostrzec zwierciadło kondycji myśli religijnej w Polsce, która dawno przestała zaspokajać potrzeby duchowe, a zaczęła koncentrować się na ekstremizmie - przestały liczyć się empatia i zrozumienie drugiego człowieka, które ustąpiły miejsca panowaniu nad nim, mówieniu mu, co ma robić, osaczaniu go".
Artur Zaborski: Niedawno mówił mi pan, że cieszy się, że przestał grać postaci młodsze od siebie, a teraz spotykamy się, by porozmawiać o bohaterze, który nie jest sympatyczny.
Maciej Stuhr: I całe szczęście. Każdy aktor walczy o to, żeby nie dać się uwięzić w schemacie, o co wcale nie jest trudno. Widzowie przywiązują się do tego, co lubią, co jest sprawdzone, zaakceptowane. Czasami wykazują chęć bycia zaskakiwanym, tak jednak nie dzieje się zawsze.
Jeśli przeszarżujemy w eksperymentach, widownia może je odrzucić. Niemniej każdy aktor stara się zaskoczyć widzów i samego siebie. Jeśli uprawia się ten zawód czynnie, a mam ogromne szczęście, że to właśnie robię od wielu lat, to pragnie się, aby wciąż przynosił satysfakcję i dostarczał nowych wrażeń.
Dlatego, kiedy pojawiła się przede mną możliwość zagrania seryjnego mordercy w "Szadzi", wiedziałem, że to może być szansa na świetną przygodę. I tak się stało.
"Szadź" nie jest jednak klasycznym kryminałem, w którym dobrzy policjanci walczą ze złym mordercą. Tutaj wszyscy mają za uszami, a i pański bohater ma momenty, w których możemy spojrzeć na niego wyrozumiale.
Szukamy historii, które w jakiś sposób nas rozwijają, zaskakują. A ponieważ wszystko już było, każda historia została opowiedziana już w czasach antyku, mitologii i Biblii, tych możliwości nie ma wcale aż tak dużo.
Ale ma pan rację - szansa pojawia się w tym, żeby przestać postrzegać świat w czarno-białych barwach. Dopuścić do siebie myśl, że być może nie ma ludzi dobrych i złych, są za to osoby postawione w trudnych sytuacjach.
Pan tak uważa?
To czyny są dobre lub złe, a nie ludzie sami w sobie. Do negatywnych zachowań doprowadzają ich nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, defekty psychiczne lub traumy, które pojawiły się na ich drodze i spowodowały pewne skrzywienia.
Co prawda mojego bohatera z "Szadzi" trudno w jakiś sposób obronić i dopatrywać się światłocieni w jego charakterze. Wydaje się raczej być wcielonym złem.
Ale scenarzyści zadbali o pokazanie widzom, skąd mogło się ono wziąć, co stworzyło potwora. Dlatego spora część naszej opowieści dzieje się w przeszłości, w niełatwym dzieciństwie bohatera, którego los zepchnął na taką drogę.
Nie wnikamy przesadnie w jego psychikę, bo nie jest to kino psychologiczne, tylko serial rozrywkowy, który ma trzymać widza w napięciu i prowokować go do śledzenia wartkiej akcji.
Po trudnych doświadczeniach pandemii będziemy chcieli sięgać jeszcze po kryminały?
Tak, bo w kryminalnych opowieściach zawiera się podstawowa recepta na to, żeby widzów przyciągnąć, ekscytować. Wszystkie momenty i miejsca, w których na świecie dzieje się zło, fascynują nas, ponieważ się ich boimy.
Ludzie są ciekawi, skąd to się bierze, jak oprawca przygotowuje się do popełnianych zbrodni. A co za tym idzie, czy uda się go złapać, czy nie. Strach przed złem już na wstępie generuje dużą dawkę emocji. Tą piekielnie prostą konstrukcję filmowcy skrzętnie wykorzystują od wielu lat, opiera się na niej duża część literatury i kinematografii.
Twórcom na niczym nie zależy tak bardzo, jak na uwadze widzów i czytelników, a tym samym na ich emocjach. Kryminały dają takie możliwości, pozwalają się też oczyścić z kotłujących w nas emocji.
Obcujemy ze złem, mając poczucie bezpieczeństwa, przeżywamy emocje bohaterów, ale wiemy, że nam samym nic nie grozi.
Grecy ukuli na to wspaniały termin: katharsis. Oznacza on, że sztuka może doprowadzić nas do pewnego oczyszczenia i ulgi, choćby chwilowej, na czas oglądania komedii lub tragedii. Przeżywamy coś i albo jest nam lżej, ponieważ się śmiejemy, albo odczuwamy traumy bohaterów i tym samym oczyszczamy się z własnych.
Wobec tego raczej nie ma zastosowania schemat, w którym nie oglądamy smutnych historii, aby się nie dołować. Przeciwnie, sięgamy po straszne opowieści również po to, by lepiej poczuć się we własnym położeniu. Kryminalne historie dają przy tym też szansę sfotografowania pewnej epoki i czasów, w których żyjemy.
Serial "Glina", który współtworzyłem z Władysławem Pasikowskim, pod przykrywką kryminalnej historii portretował Warszawę z początku XXI wieku. Grałem w nim policjanta tropiącego bandytów, ale była to postać ciekawa psychologicznie.
Co "Szadź" mówi nam o współczesnej Polsce?
Na pewno nie jest nam obce dogmatyczne podejście mojego bohatera osadzone na religijnych wartościach.
Można tutaj dostrzec zwierciadło kondycji myśli religijnej w Polsce, która dawno przestała zaspokajać potrzeby duchowe, a zaczęła koncentrować się na ekstremizmie - przestały liczyć się empatia i zrozumienie drugiego człowieka, które ustąpiły miejsca panowaniu nad nim, mówieniu mu, co ma robić, osaczaniu go. Widać tutaj, do czego prowadzi władza nad rządem dusz, jaką mają hierarchowie. Ona nigdy nie wystarczy do nasycenia, zawsze chce się jej więcej.
Na studiach z psychologii ogromny wpływ miał na mnie klasyczny eksperyment Stanleya Milgrama z lat 60. Namawiał on studentów do wymierzania kar rówieśnikom pod postacią wstrząsów elektrycznych, co ci skwapliwie czynili, zwiększając dawki nawet do poziomów śmiertelnych. Robili to tylko dlatego, że tak nakazał pan profesor.
Zmieniło to moje pojmowanie drugiego człowieka i samego siebie. Nie ma ludzi dobrych i złych - są tacy, którzy postawieni w trudnych sytuacjach nie potrafią dokonać właściwego wyboru, z pewnych okoliczności nie widzą wyjścia. Są łapani w przeróżne pułapki, co prowadzi ich do tragicznych czynów.
Jeśli popatrzymy w ten sposób na historię świata, mamy szansę wyciągnąć z niej bardzo pożyteczną lekcję na przyszłość.
O jakiej lekcji pan mówi?
Nie dopatrujmy się nieszczęść czekających na nas w najbliższej przyszłości wyłącznie wśród złych ludzi. Uważajmy przede wszystkim na siebie samych, nie dajmy się wplątać w czynienie zła.
Brzmi to górnolotnie, ale w skrócie o to właśnie chodzi. Jest to niesamowita lekcja dla mnie jako aktora.
Nawet gdy gram czarne charaktery, czyli w teorii bardzo złych ludzi, zawsze zadaję sobie pytanie - na szczęście czysto teoretyczne - co musiałoby stać się w moim życiu, żebym znalazł się na miejscu tego bohatera.
W taki sposób uczę moich studentów: przypatrywania się postaciom przez filtr siebie samych, nawet jeżeli jest to trudne do wyobrażenia. Wykonujemy tę gimnastykę, aby nadać każdej roli osobisty charakter. Widzowie mają wtedy szansę uwierzyć, że dany człowiek faktycznie istnieje.
Mam wrażenie, że aktorzy zdolni wykonywać ten eksperyment po prostu grają lepiej. W każdym filmie wyglądają trochę inaczej, mogą doklejać wąsy, inaczej zaczesać włosy. Ale wciąż zadają sobie pytanie: co by było, gdybym to ja był tym człowiekiem?
Państwo jako artyści macie możliwość wchodzić w buty różnych postaci. Dostajecie większy akces do emocji i postaw innych bohaterów. Czy pańskim zdaniem aktorzy są bardziej empatyczni niż reszta społeczeństwa?
Artyści z pewnością stanowią specyficzną grupę, w której poziom rozwarstwienia emocjonalnego jest bardzo duży. Na tym polega nasz zawód, swoje emocje musimy codziennie uruchamiać i kierować w bardzo różne strony.
Na zawołanie musimy być szczęśliwi, podnieceni, agresywni. Brać udział w bójkach i scenach miłosnych na pstryknięcie palca, bo akurat w tym momencie jest czas na ich realizację.
Jeśli uprawia się ten zawód codziennie i stara się robić to dobrze, to huśtawka emocjonalna jest bardzo duża. Mam jednak wrażenie, że w proces edukacyjny artystów wdarło się nieco mitów związanych z tym, co może ich ukształtować. Nadszedł czas, aby się z nimi rozprawić i bardzo dobrze, bo są one po prostu fałszywe.
Był pan świadkiem takich nadużyć?
Przez całą swoją drogę zawodową, która trwa już właściwie 30 lat, widziałem wiele scysji, trudnych momentów, ale nigdy nie zauważyłem, aby złamanie czy upokorzenie kogoś przyniosło jakikolwiek dobry rezultat artystyczny.
Zawsze uważałem, że szkoły aktorskie powinny raczej otaczać młodych i niedoświadczonych ludzi czułością. Stworzyć im odpowiednie warunki, pozwolić rozkwitnąć. Przemoc nie jest dobrą drogą.
Film "Whiplash" najlepiej portretuje to, co do dzisiaj pokutuje w środowisku artystycznym. Przekonanie, że człowieka trzeba przeczołgać, sprawić, by poczuł się zerem i na tym budować prawdziwą perłę.
Niektórzy łapią się na nie i starają się wprowadzać je w życie, łamiąc tym samym wrażliwość wielu studentów. Być może ktoś kiedyś skorzystał na tym i faktycznie przeszedł przez piekło wzmocniony. Ale uważam, że nie wolno nam robić z tego metody. Nie tędy droga.
Nadzieja w tym, że do oczyszczenia próbuje doprowadzić nowe pokolenie. Młodzi znają swoje granice, których nie pozwalają przekraczać i sprzeciwiają się, kiedy ktoś próbuje to robić. Uda im się coś zmienić w naszym skostniałym społeczeństwie?
Jestem o tym przekonany. Pokolenie millenialsów ma swoje zalety i wady jak każde inne.
Czasami przeplatają się one, bo te same zachowania mogą przynosić zarówno pozytywne, jak i negatywne rezultaty. Dużo mówi się o roszczeniowości tego pokolenia, którego przedstawiciele, przychodząc do pierwszej pracy, stwierdzają, że nie będą stawiać się w niej na godzinę dziewiątą, bo uprawiają wtedy jogę. Bo tego są nauczeni przez rodziców i kulturę - że trzeba o siebie walczyć.
Jeśli joga jest dla kogoś naprawdę ważna i wierzy, że dzięki niej będzie lepszym człowiekiem, to będzie stawiał na swoim. Naszemu pokoleniu powiedzenie pracodawcy, zwłaszcza pierwszemu: "Mam jogę, a w ogóle to proszę zapłacić mi dwa razy więcej, bo nie będę pracował za tak śmieszne pieniądze" nie mieści się w głowie.
Młodzi robią krok w tę stronę. Jak to się dla nich skończy - czas pokaże.
Jakie są pańskie intuicje?
Być może potrzeba tutaj pewnej równowagi, zamiast przechodzenia w skrajności. Uważam, że wszystko, co w tej chwili dzieje się w ramach oczyszczenia, zwłaszcza na uczelniach artystycznych, zdecydowanie jest krokiem w dobrą stronę. Ale spodziewam się też, że mogą pojawić się jakieś skutki uboczne tych działań.
Pojawią się osoby, które będą miały problem z rozróżnieniem tego, co jest mobbingiem i upokorzeniem, a co brutalną prawdą i dążeniem do lepszych rezultatów. Nie zdziwiłbym się, gdyby jeden ze studentów podał swojego profesora do sądu, bo ten powiedział mu coś przykrego.
A umówmy się, nauczania w środowisku artystycznym nie da się wykonywać w białych rękawiczkach. Jeżeli ktoś nie umie śpiewać albo tańczy jak słoń, to co taki profesor ma powiedzieć? Że jest super i tak trzeba?
Nie. Musi uświadomić takiej osobie, że czeka ją bardzo wiele pracy, a do niektórych zadań po prostu się nie nadaje. Że powinna unikać scen tańca, bo nie rusza się ładnie.
Jest to bardzo przykre, takie słowa wywołują łzy, ale nie widzę powodu, żeby się oszukiwać i poklepywać po ramieniu, kiedy coś ewidentnie jest nie tak.