Magdalena Michalska: To nie mogło się zdarzyć
Parę miesięcy temu władze Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej z dumą ogłosiły, że będą promowały kino o tematyce historycznej. Na potwierdzenie swoich słów dodały, że filmy poruszające się w obrębie historii Polski niejako z urzędu mają szanse na wyższe dotacje niż pozostałe projekty. Zmroziło mnie. I to wcale nie dlatego, że pomna czym skończyła się moda na ekranizacje lektur w rodzimym kinie, oczami wyobraźni zobaczyłam upojny rok 2011 przed ekranem, kiedy to czekają mnie seanse „Grunwaldu” i „Grunwaldu 2” i „Grunwald: Ostateczne starcie”...
Nie samo oglądanie naszych dzielnych chłopców we wszelakich mundurach, szyszakach i bohaterskich pozach napawa mnie lękiem. Bardziej przerażająca jest dyskusja, która niechybnie nastąpi po każdej z takich premier.
Wykształcił się bowiem w naszym kraju typ krytyka-amatora, na co dzień niezwiązanego ze sztuką i jej interpretacją, głośno jednak protestującego za każdym razem, gdy na ekranie zobaczy coś, co jego zdaniem: „nie mogło się zdarzyć”. Wyłoniły się z niebytu rzesze samozwańczych cenzorów ustalających, gdzie ma przebiegać granica przetworzenia rzeczywistości przez filmowca, jaki procent fikcyjnych postaci wolno mu wprowadzić i jaki kąt odchylenia od podręcznika historii mieści się w tak zwanej normie. Zgoda, fankluby filmowe w internecie zawsze śledziły w produkcjach opartych na faktach drobnych pomyłek: że nie ten model czołgu, nie tak mundur, etc. Zgoda też, czy nam się to podoba czy nie, w powszechnym przekonaniu, kto czytał jedną książkę zna się na literaturze, a kto kiedyś odwiedził kino jest kompetentnym filmoznawcą. Jednak mam wrażenie, że nastały czasy wielkiego pomieszania pojęć. Elementarnej ignorancji faktu, że interpretacja sztuki jest też sztuką, a przynajmniej wymaga pewnej wiedzy z zakresu
odczytania dzieła. Projekt cywilizacyjny jakim była niedoszła IV RP uruchomił lawinę pomieszania pojęć i języków. Z rozpędu nie tylko uprawniono sprawdzanie czy dzieło jest ideologicznie słuszne, ale i czy stuprocentowo zgodne z obowiązującą właśnie prawdą. Szczegół służący artystycznej wizji twórcy stał się centralnym punktem odczytania sztuki. Gdzie licencia poetica? – pytam. I czym w takim razie miałby różnić się film od pracy naukowej?
Oto przecież, w działaniu krytyków-amatorów obnaża się elementarna ignorancja. Czytając sztukę jako odwzorowanie rzeczywistości 1:1, tropiciele prawdy wstawiają się w pozycji najbardziej naiwnego z naiwnych widzów. Takiego, który jak kot moich znajomych poluje na piłkę na ekranie, gdy akurat transmitują ligę brytyjską.
Swoją drogą, może to i ciekawe doświadczenie z punktu widzenia twórcy, który, przyzwyczajony do publiczności dyskutującej o sztuce w nowojorskich kawiarniach nadużywa wszelakich „izmów”, na swojej drodze spotyka owego kota. Ale żarty na bok. To zjawisko niebezpieczne, bo z forów internetowych dla samozwańczych krytyków przenosi się w debatę publiczną (vide: przypadek „Westerplatte”) i staje się narzędziem w politycznych przepychankach.
Legitymizowane przez część opinii publicznej może być katastrofalne dla twórców. Lada moment filmy historyczne zaczną u nas powstawać masowo. Warto zastanowić się jaki poziom debaty o nich ustalimy.
Na marginesie. Obejrzałam niedawno film „Gainsbourg” o słynnym francuskim pieśniarzu. Z tego miejsce pragnę zawiadomić tamtejsze ministerstwo kultury, że moim zdaniem po ulicach Paryża w czasie II wojny światowej nie przechadzały się kukły o fizjonomii karykatur Żydów, jak również po lasach nie hasały nagie modelki.
__Magdalena Michalska