W cieniu najbardziej błyszczących tytułów sezonu, całkiem niedawno na naszych ekranach pojawił się (co prawda w zaledwie czterech kopiach, ale jednak) obraz *„Do szpiku kości". Mimo czterech nominacji do Oskarów, nominacji do Złotych Globów, wygranej w Sundance, film wszedł bez większego echa. Może dlatego, że nie ma w nim hollywoodzkich gwiazd, spektakularnej akcji, pokolorowanego świata Nowego Jorku, czy Los Angeles. Właśnie za to, ten film trzeba docenić i warto mu się bliżej przyjrzeć.*
Fabuła jest oparta na powieści Daniela Woodrell "Winter’s bone", opowiada historię 17-letniej dziewczyny usiłującej wyjaśnić zagadkę zniknięcia jej ojca. Ojciec, by wyjść za kaucję z więzienia, zastawia ziemię, na której stoi dom rodzinny. Potem znika w tajemniczych okolicznościach porzucając troje dzieci i żonę w stanie na wpół wegetatywnym. Najstarsza córka Ree Dolly (Jennifer Lawrence) musi działać by ich biedna rodzina nie została wyrzucona z posiadłości.
Tak naprawdę, to nie tylko o fabułę tu chodzi, taka fabuła mogłaby się wydarzyć gdzie indziej (na przykład w Polsce). Wydaje się, że to zaledwie pretekst do pokazania takiej Ameryki, jakiej zwykle nie widzimy w kinie. I za to moje uznanie dla reżyserki. Dzięki odpowiedniemu wyborowi lokacji, mamy unikalną okazje zobaczyć zapomniane przez cywilizację plenery Missouri, przypominające nasze zdegenerowane popegeerowskie wsie i miasteczka. Zdawałoby się, życie jakie istnieje wszędzie, tylko nie tam. To świat kontestujący pozłacany sen Ameryki, coś co uległo producenckiej, komercyjnej cenzurze i znikło niemal całkowicie z mapy kinematografii. A jednak te miejsca istnieją, wręcz jest ich pewnie większość rozsianych miedzy metropoliami.
W filmie Debry Granik mamy możliwość przyjrzenia się współczesnemu Dzikiemu Zachodowi, gdzie po dawnych kowbojach pozostały tylko bandżo i strzelba. Whiskey zastąpiła amfetamina, a kapelusze ustąpiły miejsca baseballówkom. Jednak ten świat wydaje się prawdziwy, niby zaludniony zdegenerowanymi ludzkimi typami, ustanawiającymi własny prymitywny kodeks moralny. Wszystko jest tu uwiarygodnione również właściwą obsadą. Im dłużej przyglądamy się tej rzeczywistości, tym bardziej uderza nas swoim autentyzmem.
Nie chodzi o to, że kino realistyczne to takie ze społecznego marginesu. Czy jednak można powiedzieć, że to margines? Jeżeli spojrzymy na panoramę corocznego repertuaru filmowego USA, to na pewno tak. Ale czy jest to stan faktyczny? Czy Ameryka to Los Angeles, czy raczej wiochy Missouri? Rzecz w tym, że kino coraz bardziej boi się rzeczywistości. Ucieka od niej, jakby to było coś wstydliwego. Jakbyśmy sami bali się spojrzeć w lustro, być może jakbyśmy nie chcieli dotykać czegoś, co siedzi głębiej w duszy człowieka. Być może jednak, kino to sen o lepszym życiu, taka kolorowa bajka o tym, że świat jest dobry, pełen sprzyjających nam ludzi, a ci co nie sprzyjają, na pewno zostaną pokonani w spektakularnym happy endzie. Może zapotrzebowanie na sen o lepszym życiu, to główny powód, dla którego kupujemy bilet do kina?
Chcemy być tacy, jak nasi bohaterowie z wielkiego ekranu – jak półbogowie, którzy zawsze w końcu postawią na swoim. Kiedy spojrzymy na najbardziej docenione tytuły sezonu: “Jak zostać królem”, “Social Network”, “Czarny Łabędź”, to uświadamiamy sobie, że za każdym razem oglądamy bajkę o Kopciuszku, który został królewną. Tak, marzenia się spełniają! Trzeba w to wierzyć i wziąć się z życiem za bary, by… oczywiście zwyciężyć. Wszystko jest możliwe. "Yes, we can!".
Bohaterce “Do szpiku kości” w przewrotny sposób, ale jednak, udaje się. Tyle, że jej bajka dzieje się w świecie mniej urojonym. Pytanie tylko, ilu widzów chce ten “real” zobaczyć. Mam nadzieję, że o wielu więcej niż wydaje się dystrybutorom. Osobiście wolę kino stąpające po ziemi, niż bujające w obłokach.