Michał Burszta: Claude Sautet, poeta melancholii
22 lipca minęło 10 lat od śmierci *Claude’a Sautet, reżysera, jednego z najwybitniejszych twórców kina psychologicznego, człowieka, który dał kinu Romy Schneider i Emmanuelle Beart. Jedno zdanie, słownikowy banał, który w żadnym stopniu nie powie Wam nic o fenomenie tej postaci. Ale jak pisać o artyście, który wypowiadał się miedzy słowami?*
Tego felietonu miało nie być. Właściwie wszystko, co chciałem napisać zawarł już w swoim tekście w lipcowym „Filmie” Łukasz Maciejewski. Jednocześnie to zbyt ważny dla mnie reżyser, żeby nie dorzucić swoich trzech groszy. Małego wspomnienia, i przede wszystkim, przypomnienia. A może raczej wyznania.
Rozmawiałem niedawno z absolwentką filmoznawstwa. Gdy padło nazwisko Sautet nie potrafiła umiejscowić go na historycznej mapie kina. – „To ten z okresu Nowej Fali, ale jakby obok? Jak Rohmer?” – spytała. Trochę tak i trochę nie, jak zawsze w przypadku niepotrzebnych szufladek.
Sautet, rocznik 1924, podobnie jak Eric Rohmer, był parę lat starszy od koryfeuszy Nowej Fali, takich jak Jean Luc Godard, czy François Truffaut. Dla nich zresztą był zapewne tylko kronikarzem mieszczańskich problemów, kinowym formalistą ignorującym wszelkie manifesty czy nurty. Trzymał się z boku, jednak o ile po latach do filmów jego szanownych kolegów powraca się raczej z kronikarskiego obowiązku, to kino Sautet wciąż dotyka.
Sława przyszła późno, bo dopiero w wieku 45 lat, wraz premierą „Okruchów życia” (1970). Pozornie nic nadzwyczajnego: bohater w średnim wieku rozdarty między żoną i kochanką. Łatwo o banał i pełzający melodramat. Nic z tych rzeczy. Cała historia opowiedziana jest z perspektywy umierającego... jest retrospekcją, zbiorem wspomnień i scen, tytułowych okruchów życia. Tych ważnych i pozornie nieistotnych, z których składa się mozaika naszej nie całkiem udanej egzystencji. Sautet odnalazł w tym filmie swój język i swoją aktorkę - Romy Schneider, która stanie się muzą, a poniekąd i główną bohaterką jego filmów.
"Max i ferajna”, „Cezar i Rosalia”, po latach z tych filmów pamiętamy głównie uważnie taksujące spojrzenie aktorki – bohaterki. Gdy pod koniec lat 70. przystąpią do realizacji innego arcydzieła - „Zwyczajnej historii”, reżyser powie wprost: - „Chcę nakręcić film o tobie”.
Opowieść o 40-letniej kobiecie „na skraju załamania nerwowego” pozostaje do dziś jednym z najlepszych żeńskich portretów w historii kina. Brak osądu, empatia, skupienie na detalu, twarzy, geście – to wyróżniki tego kina. Rękojmia jego mistrzostwa.
Po śmierci Schneider w 1982 roku pisano, że Sautet się skończył. W latach 80. nakręcił tylko dwa filmy, dalekie od jego arcydzieł, by w następnej dekadzie powrócić do artystycznej formy. Swoje dwa największe arcydzieła nakręcił bowiem pod koniec życia. „Serce jak lód” (1992) i „Nelly i pan Arnoud” (1995) to odkrycie kolejnej muzy – Emmanuelle Beart, której melancholia, ale i siła łączy ją ze Schneider. Znowu dwie pozornie zwyczajne historie: jakieś niewypowiedziane uczucie, spóźnione pragnienia, słowa, które nie padną, bo nie ma dla nich miejsca.
Zderzenie eleganckiego świata francuskiego mieszczaństwa, którego formalna powściągliwość blokuje emocje. Ale Sautet nie oskarża, a precyzyjnie diagnozuje. –„Wszyscy szukamy miłości, ale kiedy przychodzi uciekamy przed nią” – powie tytułowy pan Arnoud. Po prostu pewne rzeczy pewne rzeczy nie mogą znaleźć pełnej artykulacji jak w jednej z najpiękniejszych scen miłosnych, jakie przyszło mi oglądać w kinie.
W „Nelly i pan Arnoud” starszy mężczyzna siedzi przy łóżku śpiącej kobiety i delikatnie przesuwa i dłonią wzdłuż jej nagiego ramienia. Ona się budzi, powoli odwraca i uśmiecha. W tej scenie jest wszystko: czułość, zrozumienie, erotyzm, niespełnienie, rezygnacja, porozumienie. Wszystko w jednym obrazie, kto jeszcze potrafi tak prosto opowiadać o naszych skomplikowanych uczuciach?