Michał Milowicz dla WP: "Zniknąłem z kinowych ekranów, ale nie z branży artystycznej"
- Czarek Pazura przestrzegał mnie, że gdy zrobi się dwie mocne rzeczy, to potem może być przestój. Dwie duże produkcje potrafią odcisnąć brzemię na aktorze. Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje. Nie rozumiem reżyserów, którzy nie chcą dać szansy - mówi WP Michał Milowicz. Odpowiada, czy zagrałby u Patryka Vegi i wystąpił u Jacka Kurskiego w Opolu.
Magda Drozdek, dziennikarka Wirtualnej Polski: Wytłumaczy mi pan, bo nie rozumiem, jak to jest, że ludzie w moim wieku widzieli "Poranek kojota" czy "Chłopaki nie płaczą" kilka razy, uważają pana postać za kultową, zaśmiewali się w głos, gdy na Octopus Film Festiwal w Gdańsku czytał pan na żywo "Przekręt" Guya Ritchiego, a producenci filmowi w ogóle pana nie doceniają. Nie ma propozycji czy pan je po prostu odrzuca?
Michał Milowicz: Na lata zostałem zaszufladkowany. Nie wypada mi się skarżyć, ale trochę żałuję, że reżyserzy nie chcą dać mi szansy. Nie znają mnie i moich możliwości. Myślą o mnie w kontekście starych filmów, w których grałem. Co jest lekkim absurdem, bo grałem nie tylko role komediowe, co pokazuje serial "Święty". Mam nadzieję, że będzie jeszcze szansa, by spełnić się w innych nietypowych rolach. Ameryka daje aktorom możliwość zagrania różnych postaci: od komediowych po dramatyczne. W Polsce? Niewielu się to udaje.
Wybrałby pan komedie, kino gangsterskie czy dramaty?
Wszystko. Staram się oglądać filmy z różnych gatunków. Zachwyciłem się ostatnio filmem "Śniegu już nigdy nie będzie", który mówi o zamiataniu problemów pod dywan i o tym, jakie pozoranckie, zakłamane potrafi być życie bohaterów. Ponadto jest to film metafizyczny i magiczny.
Myślę sobie, że pan naprawdę kocha kino, prawda?
Tak, kocham. Mój tata był kinomanem. Od dziecka zabierał mnie do kina, gdy tylko mógł. Nawet na filmy dla starszych. W schedzie po tacie została mi miłość do kinematografii.
Tata miał wpływ na pana karierę?
Nie, raczej pomagał mi w wychowywaniu humanistycznym jako dziennikarz i filolog. Do tego przykładał dużą uwagę. Może dlatego najtrudniejszą rolą była postać Bolca z "Chłopaki nie płaczą", bo musiałem wcielić się w kompletnie obcą dla siebie postać? Jednocześnie to było wyzwanie, bo to była trudna rola.
Na pewno pamiętna. Do tego stopnia, że nikt już sobie innego Milowicza nie wyobrażał. Zaszufladkowanie jest dobre czy złe dla aktora?
To zależy, w jakim wymiarze. Po "Chłopaki nie płaczą" zagrałem jeszcze w "Poranku kojota", a potem praktycznie zniknąłem z kinowych ekranów. Nie zostałem bez pracy w branży artystycznej. Działałem w teatrze, występowałem z zespołem. Miałem swój klub i restaurację. To pochłaniało dużo mojego czasu, ale dlatego, że propozycji filmowych nie było. Czarek Pazura przestrzegał mnie, że gdy zrobi się dwie mocne rzeczy, to potem może być przestój. Dwie duże produkcje potrafią odcisnąć brzemię na aktorze. Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje. Nie rozumiem reżyserów, którzy nie chcą dawać szansy.
Co się czuje, gdy propozycje udziału w filmach nie przychodzą?
Smutek i nostalgię… A tak na poważnie, było to przykre. Pewnie gdybym nie robił innych rzeczy, byłbym sfrustrowany i mógłbym popaść w depresję. Choć ja jestem urodzonym optymistą. Dźwigam się jak feniks z popiołów w różnych trudnych sytuacjach. Mam w sobie taką moc sprawczą, która samoistnie mnie napędza.
Zagrałby pan u Patryka Vegi?
Może też bym to potraktował jako wyzwanie i zagrałbym, skoro tak fantastyczni aktorzy wystąpili w jego filmach? Dlaczego nie. Byle byłaby to rola mocna, charakterystyczna, ciekawa, a nie banał. No i żeby miała w sobie jakąś estetykę… Vega bardzo pozmieniał aktorów i to jest ciekawe. Z tego względu zagrałbym u niego, gdyby zaproponował mi rolę w opozycji do tego, z czym jestem kojarzony.
Co by pan zrobił dla roli? Christian Bale, król metamorfoz, jest w stanie przytyć 30 kg albo tyle samo zrzucić dla roli.
Zrobiłbym to. Christian Bale niesamowicie się zmienia dla filmów. Przecież do "American Psycho" był niesamowicie przypakowany, a z kolei w "Mechaniku" był skrajnie wychudzony. Jest totalnym profesjonalistą. Nie odpuszcza ani sobie, ani kolegom na planie.
Były filmy, reżyserował pan też "Futro z misia". Jest teatr, występy z zespołem. Zdecydowałby się pan zostawić sobie tylko jedną z tych rzeczy?
Nie potrafiłbym. Wiem, że wygląda to tak, jakbym trzymał kilka srok za ogon. Ostatnio oglądałem film biograficzny o Jennifer Lopez, która też robi wiele rzeczy na raz i mówi: "dlaczego nie, skoro dostałam od losu możliwość? Dlaczego mam skupiać się na jednej rzeczy, gdy chcę rozwijać się z różnych stron?". I ja mówię to samo. Dlaczego mam z czegoś rezygnować? Każda z tych dziedzin rozwija mnie i daje mi nowe możliwości. Podczas Octopusa czytałem na żywo dialogi do filmu i już nie mogę się doczekać, kiedy znowu będę mógł dubbingować w ten sposób.
Trzymanie kilku srok za ogon było przydatne w pandemii, gdy artyści tracili pracę.
Dla mnie, osoby, która cały czas przebywa wśród ludzi, zamknięcie i brak pracy były lekko traumatyczne. Na szczęście nie byłem sam. Nie można było grać w teatrze. Nie można było koncertować. Nie można było nagrywać. Zero pracy. Katastrofa. Ratowało mnie tylko wewnętrzne przekonanie, że to się skończy i będzie dobrze.
Ciekawa wywiązała się w tamtym czasie dyskusja, że artyści nie mają prawdziwej pracy, narzekają i skarżą się na swoją sytuację, i że powinni znaleźć sobie konkretne zajęcie.
Niesamowicie przykre jest, gdy słyszymy: "a co ty tam właściwie robisz. Poskaczesz, pofikasz i zarobisz". To proszę, zamieńmy się na chwilę. Naucz się roli, wejdź do teatru, zagraj ją i daj się ocenić ludziom. Potem sam odpowiedz na pytanie, czy to jest pajacowanie czy po prostu praca, która niesie za sobą wiele wyrzeczeń. Przykładów jest na pęczki. Leonardo DiCaprio, grając w "Zjawie", tygodniami spędzał czas w mrozie, wykańczając swój organizm. Tam nie było udawania.
Jak można mu powiedzieć, że to nie była trudna praca? Smutne jest, gdy ludzie nie doceniają wkładu aktora. Widzą tylko fragment finalnego produktu, na który składają się godziny harówki. Teraz występuję w "Twoja twarz brzmi znajomo" i przygotowanie do występu zajmuje wiele godzin więcej niż to, co potem dzieje się na scenie. I publiczność czekająca na nasze występy widzi, że nagrania nie są takie proste.
Skoro mowa o śpiewaniu... Dlaczego Michała Milowicza i zespołu "Chłopaki nie płacą" nie zapraszają na koncerty czy festiwale transmitowane przez duże stacje telewizyjne?
Jeszcze nie było wystarczająco czasu, żeby ogarnąć promocję z menadżerem, ale już zaraz dopinamy szczegóły. Menadżer ma na nas pomysł. Koncertowaliśmy wielokrotnie w ostatnich czterech latach, choć nie w takim dużym wymiarze, o jakim myślimy. Materiał jest gotowy. My też.
Na spotkaniu z publicznością Octopusa mówił pan, że wszystko przed panem. Czyli co?
Jestem otwarty na nowe wyzwania. Na nowe role, na nowe filmy. Może jako reżyser, a może producent? Jeśli mam czekać na propozycję roli, to może powinienem brać projekty w swoje ręce?
Przed panem cały czas jest rola u Vegi. I występ na telewizyjnym festiwalu. Może w Opolu?
To zależy...
Bo festiwal w Opolu związał się z polityką?
Wychodzę z założenia, że jestem dla wszystkich. Mam swoje poglądy na to, co się dzieje, ale to moja sprawa i nie zamierzam się z tym obnosić ani się tym dzielić publicznie. Jeśli mam w teatrze połowę widzów sympatyzujących z jedną opcją polityczną, a drugą popierającą inną opcję rządową, to ja gram dla wszystkich, a nie dla połowy. Nie mogę segregować ludzi i tylko tak o tym myślę.
Magdalena Drozdek, dziennikarka Wirtualnej Polski