Piotr Cyrwus dla WP: gdy polityk wtrąca się do kultury, to już nie ma kultury
- Musimy po prostu przestać mówić o dwóch stronach sporu i o tych pośrodku. Nie ma żadnego środka. Po jednej i drugiej stronie są wspaniali ludzie. Po obu stronach są też szuje - mówi w rozmowie z WP Piotr Cyrwus.
Magda Drozdek: Był pan lektorem podczas seansu "Komando" ze Schwarzeneggerem na Octopus Film Festival w Gdańsku, a ja się zastanawiam, czy Arnold był dla pana ważnym bohaterem? Może wzorem, gdy był pan młodym chłopakiem?
Piotr Cyrwus: Oglądałem, ale nigdy nie byłem fanem. Szybko uciekłem od telewizji i zainteresowałem się ambitniejszymi projektami. Rozbudziła się we mnie miłość do poważniejszych filmów. Do pewnego czasu myślałem, że wszystko musi być na najwyższym poziomie i artysta powinien zajmować się tylko najwyższej rangi sztuką.
Jeśli chodzi o sztukę w przypadku Schwarzeneggera, to było nią pewnie pogodzenie się z zaszufladkowaniem. W popkulturze istnieje jako spocony mięśniak od rozwalania na ekranie najemników, złych typów. Złe są takie szufladki?
Wy, dziennikarze, często się tego czepiacie. A moim zdaniem szufladkowanie nie jest złe. Niektórzy wiele by oddali i byliby bardzo zadowoleni, że można ich gdziekolwiek zaszufladkować.
To jak było z panem?
Ja się zaszufladkować nie dałem. Może dla niektórych odbiorców do tej pory jestem postacią z serialu TVP, ale ja, grając w tej produkcji, działałem na różnych innych polach. W Polsce jest też tak, że nie możemy się zaszufladkować, bo nie mamy takiej woli i w grę nie wchodzą wielkie pieniądze, dzięki którym moglibyśmy pozwolić sobie na wcielanie się tylko w jedną, charakterystyczną postać.
Pan grał Ryśka w "Klanie" 14 lat. Dużo.
Tak, więc nie dziwię się ludziom, którzy mnie tylko z tego kojarzą. Mamy w Polsce jednak za mały rynek, żeby wyżyć z jednej roli. Dobrze trafić do takiej szuflady, w jakiej znalazł się Schwarzenegger. Ale to trzeba być przede wszystkim w Los Angeles.
Po co komu Los Angeles? W Polsce mamy ostatnio wysyp ciekawych, nieoczywistych projektów, które potem są hitami za granicą. Co pana skusiło, żeby zagrać w filmie "W lesie dziś nie zaśnie nikt"? Pan tam gra dość obrzydliwego księdza.
Miałem opory, żeby przyjąć propozycję zagrania w tym filmie. Właśnie ze względu na tę rolę. Bartek [Bartosz Kowalski, reżyser filmu - przyp.red.] zapytał mnie w końcu: "to co ty chcesz grać?". Mam do niego szacunek. Uwielbiam z nim pracować i cenię to, jakie ma podejście do budowania historii. Przypomniał mi pracę z wielkimi reżyserami, jak z Wajdą i Kutzem. Wiedział, co robi. Zgodziłem się w sumie dla doświadczenia pracy z Bartkiem. A potem usłyszałem od jednej z widzek, że moja postać jest trzecim potworem w tym filmie.
A panu jak się oglądało tego księdza na ekranie?
Byłem zadowolony ze swojej pracy. Szczególnie, że Bartek nie uciął wiele z tego, co nagraliśmy.
Moje pokolenie pana odkryło na nowo. Dzięki "W lesie dziś nie zaśnie nikt", ale chyba przede wszystkim dzięki "Fanatykowi".
To mnie wyjątkowo cieszy. Poszerzyło się moje grono odbiorców. Dla mnie to sukces, bo byli tacy, którzy – gdy rzucałem serial – nie wróżyli mi życia w tym zawodzie. Dzisiaj mam takie szczęście, że gram w teatrze, trochę w rożnych serialach i w filmach, gdzie też trafiają się niesztampowe role. Byłem prawicowym politykiem w "Hejterze", kucharzem w "Legionach", toczą się prace nad filmem gangsterskim…
Po Ryśku przyszły lepsze role?
Nie ma dla mnie takiej cezury: życie przed serialem i po. Nie istnieje. Przed występem w tasiemcu miałem swoje wielkie role w teatrze i Teatrze Telewizji. Ten wymiar mojego występowania w serialu odkryłem dopiero, gdy od niego odszedłem. Wcześniej działałem zadaniowo. Miałem premiery w teatrze i one zawsze były na pierwszym miejscu. Na planie serialu byłem 7 dni w miesiącu, a potem musiałem zajmować się innymi projektami, żeby mieć za co żyć. Siłę rażenia "Klanu" poznałem, gdy już tam nie występowałem.
Ciekawa – w kontekście zaszufladkowania - była ostatnio reakcja europosłanki Beaty Mazurek, która utożsamiła Gajosa z jego rolą w "Układzie zamkniętym". Potem padły słowa, że jego wypowiedź to "insynuacje prostaka". Co pan myśli o takiej sytuacji, gdy polityka i świat artystów tak się zderzają?
Gdy polityk wtrąca się do kultury, to już nie ma kultury. Kiedyś myślałem, że aktor nie powinien wypowiadać się na tematy polityczne. Zmieniłem zdanie. Powinien, bo jest obywatelem tego kraju i ma prawo do własnego komentarza. Tylko jest jedno "ale". Musi się zastanowić, czy wytrzyma konsekwencje. Podziwiam w tym sensie Janusza Gajosa. Podziwiam kolegów z branży, którzy wchodzą w polemikę na tematy polityczne.
A da się w ogóle nie angażować w politykę?
Kiedyś bym powiedział, że da się stać obok. Głównie po to, by kogoś nie urazić. W końcu do kina czy do teatru przychodzą ludzie o różnych poglądach. Tyle że nie da się przypodobać osobiście każdemu. Wydaje mi się, że musimy po prostu przestać mówić o dwóch stronach sporu i o tych pośrodku. Nie ma żadnego środka. Po jednej i drugiej stronie są wspaniali ludzie. Po obu stronach są też szuje. Im szybciej uwolnimy się od emocji politycznych, tym będziemy szczęśliwsi.
Pan się uwolnił?
Chciałbym. Pandemia obnażyła słabość systemu. Przez to my – artyści – jesteśmy w strasznej sytuacji. Liczylibyśmy na to, że środki na wsparcie różnych gałęzi gospodarki będą podzielone sprawiedliwie. Powinny być doraźne pomoce dla aktorów, którzy nie mogą występować. Trzeba się dziś chwytać różnych prac. Na szczęście artyści mają to od lat wyćwiczone, bo nasz zawód nigdy na 100 proc. nie gwarantuje pieniędzy na życie. Tak to jest.
Wielu artystów żaliło się ostatnio, że ministerstwu kultury chyba "nie zależy na kulturze". Na tym, żebyście wszyscy przeszli łagodnie przez pandemię, gdy nie możecie pracować tak jak przed wirusem. Co pan na to?
Nie powinno być w ogóle tak, że im "zależy". Mamy zapisane w Konstytucji, że ministerstwo musi wykonywać dyrektywy, musi spełniać przypisane im zadania. To nie jest kwestia żadnego widzimisię. Tylko my, obywatele, zapominamy o tym, że powinniśmy patrzeć rządzącym na ręce. We Francji lewicujący rząd finansuje prawicowe projekty kulturalne. W Polsce przykręca się kurek pewnym artystom i nikt nie ponosi za to konsekwencji.
Przyjmując rolę w "Hejterze" Jana Komasy nie bał się pan, że zostanie przypisany do jednej ze strony politycznego sporu? Pan tam gra prawicowego polityka, choć sam film mógłby być odebrany jako ostra krytyka obecnego rządu i społeczeństwa.
Nie, nie bałem się. Jestem aktorem, taka praca. Mogę zagrać i lewicowego polityka, i prawicowego. Zagrałem złego, obleśnego księdza, ale i dwóch dobrych. W równaniu wychodzi, że nie da się mnie za bardzo przypisać do jednej czy drugiej strony. Wspominałem, że za to bałem się przyjąć rolę w "W lesie dziś nie zaśnie nikt" – właśnie też przez to myślenie o lewicy i prawicy. Jak taki ksiądz będzie odebrany po premierze? Aż w końcu pomyślałem: "a weźcie się ode mnie odczepcie". Jestem człowiekiem, nie Panem Bogiem. Nic tu nie objawiam. Nikt nie ma prawa obrażać mnie za to, co gram.