My już są Amerykany
Uwierzyłem mu. Gdy Cezary Pazura przekonywał, że jego reżyserski debiut będzie czymś świeżym, że on sam nigdy nie podpisałby się pod jedną z wielu żenujących komedyjek, jakie w ostatnich latach spłodziła polska kinematografia, dałem temu wiarę. Cóż, głupi ci ja. Wciąż nie nauczyłem się, że rodzimym twórcom ufać nie wolno. Pod żadnym pozorem. Zwłaszcza, jeśli przeżywają kryzys wieku średniego.
Nie wiem kto w PISF-ie dał zielone światło na dofinansowanie tego projektu, ale najwyraźniej scenariusza nigdy nie czytał. Tak przynajmniej staram się to rozumieć. No bo komu przy zdrowych zmysłach może się ten film, a nawet sam pomysł, spodobać? Małomiasteczkowym domatorom, którzy jakimś cudem przespali ostatnią dekadę galopującej popkultury? Pora wyrwać się z letargu. Właściwy moment na zgrywanie się "Matrixa" i cytowanie Tarantino bezpowrotnie przeminął!
Tymczasem kolorowy sen Pazury o reżyserskiej potędze skrzy się przebrzmiałymi standardami w najlepsze. Jak nie ujęcie z bagażnika a'la Quentin, to matrixowski bullet-time, jak nie dialogi Guya Ritchiego, to heist movie w stylu Mameta... Słowem, z motyką na słońce. Ale w niedzisiejszości filmu Pazury może i nie byłoby nic złego, gdyby nie to, że swoich pomysłów nie potrafi sprzedać. Brak mu talentu, brak podstawowych umiejętności. Nawet Lubaszence, który pojawia się w epizodzie jako nestor filmowego pastiszu (!), do pięt nie sięga.
Jego film to amatorka-prowizorka, robota mętna i spartaczona, zubożona wersja tego, co każdego tygodnia napływa do nas zza oceanu. Dysonans jest porażający. Zrealizowana w quasi-reklamowej manierze, według prymitywnego, drewnianego scenariusza komedia Pazury, to w najlepszym wypadku zbiór piwnych gagów, których na trzeźwo nikt nie powinien usłyszeć. Bluzg tu, bluzg tam, i dialog gotowy. Kto nie słucha, tego w ryj, kto nie nasz - temu won. Brawo. Jednak można nakręcić film gorszy niż "Ciacho".