Niegodne pożegnanie wielkiej serii. "Jurassic World Dominion" to piękna katastrofa [RECENZJA]
Jurassic World Dominion jest zwieńczeniem prawie 30-letniej serii, która stawiała kamienie milowe w historii filmu. Wytyczała nowe trendy, przekraczała granice technologicznych ograniczeń, tworząc coś, co z pełnym przekonaniem można nazwać magią kina. Niestety, "Jurassic World Dominion" bez magika Spielberga na pokładzie, to jedynie produkt na zamówienie wielkiej korporacji. Do tego bardzo nieudany.
O tym, że "Park Jurajski" Stevena Spielberga to dzieło na swój sposób genialne i przełomowe, nie trzeba nikogo przekonywać. O tym, że "Jurassic World Dominion" to wysokobudżetowe widowisko żerujące na nostalgii i z kompletnym brakiem pomysłu na siebie, przekonałem się po 146 minutach spędzonych w kinie.
A właściwie to jeszcze wcześniej, gdyż zwieńczenie sagi z dinozaurami ciągnie się w nieskończoność i już po dobrej godzinie ma się wrażenie, że twórcy do znudzenia powtarzają ten sam schemat. Mnożą niepotrzebne (choć widowiskowe i technicznie dobrej jakości) sceny, które mają widza utwierdzić w przekonaniu, że oto obcuje z blockbusterem nakręconym za 165 mln dol. I trzeba przyznać, że te pieniądze widać na każdym kroku.
"Jurassic World Dominion" to topowe widowisko kręcone w różnych zakątkach świata, od mroźnej Kanady po słoneczną Maltę, z masą efektów specjalnych, pościgów, ucieczek (nie tylko przed dinozaurami) i innych fajerwerków, które jednak na współczesnym widzu, przyzwyczajonym do Marveli i innych "Star Warsów", nie robią większego wrażenia.
Oczywiście nie oczekiwałem, że "Jurassic World Dominion" zachwyci swoją magią tak, jak pierwsze komputerowe dinozaury Spielberga powołane do życia w 1993 r. Najnowszy film Colina Trevorrowa, twórcy pierwszego "Jurrasic World", za bardzo jednak polega na tych fajerwerkach i nostalgii, nie oferując nic poza przewidywalnymi sztuczkami i powielaniem schematu.
"Jurassic World Dominion" jako kontynuacja "Jurassic World: Upadłe królestwo" (2018) pokazuje świat, w którym dinozaury z parku na wyspie zaczęły żyć na wolności w różnych zakątkach świata. Dla naturalnego ekosystemu oznaczałoby to globalną katastrofę. I rzeczywiście - prehistoryczni sąsiedzi coraz bardziej utrudniają życie ludziom i dzikim zwierzętom. Rodzą się nowe problemy, kwitnie czarny rynek, powstają nielegalne hodowle dinozaurów. Ludzie dopiero uczą się żyć w symbiozie z owocami genetycznych eksperymentów, które miały być atrakcją w parku rozrywki. Z czasem na horyzoncie pojawia się oczywiście potężna korporacja, która ze szlachetnych pobudek tworzy rezerwat dla dinozaurów we włoskich Dolomitach. Tym razem nie po to, by organizować wycieczki dla turystów, ale by prowadzić na prehistorycznych bestiach badania, opracowywać leki na raka itp.
Jak nietrudno zgadnąć, fabuła "Jurassic World Dominion" jest do bólu przewidywalna i naiwna. Naciągana do granic możliwości i wydłużana w nieskończoność (film mógłby naprawdę dużo zyskać, gdyby skrócić go o dobre pół godziny). Z jednej strony rozumiem, że scenarzyści musieli w tym finale odnieść się do prawie 30-letniej historii serii. Pozamykać wiele wątków, poświęcić czas tej czy innej postaci. Oprócz twarzy znanych z "Jurassic World" (główne skrzypce grają Chris Pratt, Bryce Dallas Howard i Isabella Sermon) zaproszono plejadę gwiazd sprzed lat: Laurę Dern, Jeffa Goldbluma i Sama Neilla. Do tego dorzucono szereg drugoplanowych postaci i antagonistę o aparycji Steve'a Jobsa. I niestety twórcom nie udało się okiełznać tej całej gromady i jednostkowych historii w sensowny sposób.
"Jurassic World Dominion" momentami przypomina kino szpiegowskie w stylu Bonda, gdzie co chwilę zmienia się sceneria, a dialogi stanowią przerywnik między kolejnymi pościgami/ucieczkami. Scen akcji jest całe mnóstwo, co nie powinno dziwić w wakacyjnym blockbusterze. Ale momenty, które przez ponad dwie i pół godziny zrobiły na mnie większe wrażenie, mogę policzyć na palcach jednej ręki.
Co jest zaskakujące, gdyż technicznie "Jurassic World Dominion" to klasa sama w sobie. Po którymś starciu z dinozaurem, które kończyło się zatrzaśnięciem drzwi przed pyskiem, zamknięciem go w potrzasku itp., miałem jednak po prostu dość i zerkałem na zegarek. Czasy, kiedy spotkanie bohatera z prehistoryczną bestią rodziło ogromne napięcie i było źródłem autentycznej grozy jak w "Parku Jurajskim", dawno minęły. Twórcy "Dominiona" próbują miejscami powtórzyć tamte klimaty, ale z marnym skutkiem. W efekcie, jako kino akcji, ten film z czasem robi się nużący, a jako dreszczowiec nie zdaje egzaminu.
I tu rodzi się pytanie: czym właściwie miał być "Jurassic World Dominion"? Wydaje się, że twórcy chcieli złapać kilka srok za jeden ogon. Mamy tu bowiem elementy przygodowego kina akcji, topowego blockbustera, rodzinnego dramatu, naiwnego science fiction i nieudanego dreszczowca. A wszystko to polane sosem nostalgii w duchu współczesnych remaków, gdzie stara załoga dzieli scenę z młodą gwardią i próbuje przypodobać się kilku pokoleniom widzów. Byłem w kinie z 10-latkiem i żaden z nas nie dał się uwieść. "Jurassic World Dominion" robi dużo, ale z marnym skutkiem, kończąc prawie 30-letnią historię boleśnie głupim i naiwnym happy endem.
Jakub Zagalski, dziennikarz Wirtualnej Polski
Słuchasz podcastów? Jeśli tak, spróbuj nowej produkcji WP Kultura o filmach, netfliksach, książkach i telewizji. "Clickbait. Podcast o popkulturze" dostępny jest na Spotify oraz w aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach. A co jeśli nie słuchasz? Po prostu zacznij.