O miłości, śmierci i świniach
Przede wszystkim nie dajcie się zwieść hasłom typu „opowieść w klimacie Amelii” czy „komedia romantyczna”. Filmowi Svedena Taddickena bliżej raczej do cyklu opowieści o Heidi. Piszę to bez ironii, w końcu każdy ma swoje wyobrażenie tego czym jest sielskość.
„Rozkosze Emmy”, ekranizacja bestsellerowego czytadła Claudii Schreiber, opowieść o młodej dziewczynie, żyjącej z dala od cywilizacji i całego jej cynizmu (bla,bla,bla) Emma (debiutująca Jordis Triebel) kocha swoje świnie, one miłość odwzajemniają do tego stopnia, że podczas szlachtowania nawet nie pisną.
Jest pięknie, słońce świeci niczym w reklamie Milki, jedyne co trochę doskwiera naszej Emmie to samotność. I nie jest jej w stanie zapobiec maminsynkowaty policjant, który od czasu do czasu ją odwiedza. Mamy więc, jak na bajkę przystało, samotną księżniczkę, zamek, no i w końcu zjawia się (a konkretnie spada w swoim płonącym po-wozie) i książę, w postaci niejakiego Maxa (Jurgen Vogel). Amant, co prawda umiera na raka trzustki, ale za to posiada pojemnik termiczny z zawartością pozwalającą spłacić długi w jakie popadła Emma.
Max chciał uciec umrzeć do Meksyku, ale stwierdza, że i pod Kolonią może być ładnie. Jest miłość, jest natura, a śmierć jest jej nieodłączną częścią, czy nie? Lubię niemieckie kino za… jego wyrazistość, stawianie jasno problemów, czy to społecznych, czy filozoficznych, bez ironicznego nawiasu. To teraz rzadkość. Jednak lekkość i zwiewność, nie jest delikatnie mówiąc, najmocniejszą cechą naszych zachodnich sąsiadów.
Przyznam szczerze, że mało ujmuje mnie ta cała, zawarta w filmie Taddickena, rustykalna metafizyka. Emma, dziewczyna będąca emanacją czystej natury („ptaszki, las, natura i te inne g…na” – jak mawia Jerzy Pilch) pozwala naszemu bohaterowi przygotować się na śmierć, przenosi miłość ze świń na Maxa, co symbolicznie objawia się w scenie, dość specyficznie pojętej, eutanazji.
Przyznam, że trudno znaleźć mi w tym jakikolwiek urok, czy metafizyczny dystans. Ani to lekkie ani głębokie, za to z pewnością przaśne. Ale zwolennicy agroturystyki w wersji „hard” będą na pewno zadowoleni.