Obca pośród swoich
* Nazwiska Olsen już od dość dawna nie kojarzy się z aktorstwem. Słodkim bliźniaczkom Ashley i Mary-Kate od czasu zakończenia serialu "Pełna chata" nie udało się pojawić w żadnych znaczących produkcjach, a swoje kreatywne siły dziewczęta przeniosły do świata mody i ploteczek.*
Ten trend odwraca dwudziestodwuletnia Elizabeth Olsen. Młodsza siostra słynnych „Olsenek” ratuje honor rodziny. Jej mądre wybory zawodowe, zainteresowanie kinem niezależnym, znacznie skromniejszy tryb życia i niechęć do plastikowego świata celebrytów dają nadzieję, że tej obiecującej aktorce uda się utrzymać artystyczną tendencję wzrostową.
"Martha Marcy May Marlene" przyniosło Seanowi Durkinowi nagrodę za najlepszą reżyserię na tegorocznym Festiwalu w Sundance. Wybór Jury nie mógłby być celniejszy – fabularny debiut Durkina ma chyba wszystkie pożądane cechy współczesnego, niezależnego amerykańskiego filmu.
Po dwóch latach milczenia na łono swojej mikro-rodziny, którą tworzy jej siostra Lucy (Sarah Paulson)
z mężem (Hugh Dancy)
, powraca dwudziestokilkuletnia Martha (Olsen). Zdezorientowanemu małżeństwu dziewczyna wyjaśnia, że przez cały ten czas żyła w górach z chłopakiem, gdy ten źle ją potraktował zdecydowała się wrócić. Widz jednak od początku wie, że Martha kłamie – równoległa, w większości retrospektywna, linia narracyjna ujawnia, że młodsza siostra Lucy ucieka od sekty, w której spędziła cały ten czas.
To historia, którą niezwykle łatwo byłoby przerysować. Ilość kuszących swoim dramatycznym potencjałem komponentów jest tu nadzwyczajna. Jednak Durkin konsekwentnie wycisza swój film, sprawiając, że jego rytm, pojawiające się obrazy i dźwięki komponują idealnie się z wytłumionym, ale wciąż wielotonowym, aktorstwem Olsen. Narastająca paranoję Marthy, jej rozedrganie, lęk i gorycz aktorka portretuje z ogromnym wyczuciem i odwagą. Gra całą sobą, nie boi się nagości, która jest tu zresztą absolutnie adekwatnym i potrzebnym warsztatowo narzędziem. Często oglądamy Olsen w niepokojąco bliskich, naruszających sferę intymności ujęciach - kamera rozbiera ją dosłownie i w przenośni, jednak nie ma to w sobie ani krzty erotycznego potencjału. Ciało jest w tym filmie konsekwentnie dręczone, wykorzystywane, poszturchiwane, tak samo jak psychika głównych bohaterów.
Na uznanie zasługują mądre wybory, jakich dokonał Durkin na etapie pracy nad scenariuszem. Film sprawiedliwie rozdziela uwagę widza pomiędzy poszczególne wątki, a dwutorowa struktura narracyjna wydaje się odbijać ducha całej produkcji – ideę rozbicia, pęknięcia jako bazową myśl, na której nadbudowywana jest reszta historii. Postaci napisane są świetnie, a zaskakujące, chwytające za gardło sceny sprawnie ulokowane pomiędzy tymi sennymi, odbijającymi monotonną szarzyznę codzienności. Reżyser unika otwartego opiniowania prezentowanych wydarzeń i zachowań, a także zgrabnie ucieka od tematu fanatyzmu jako zagadnienia społecznego. Durkin czyni figurę sekty raczej uniwersalną i nie zagłębia się niepotrzebnie w jej schematy w poszukiwaniu sensacji.
"Martha Marcy May Marlene" ma też kilka wartości dodanych. Jest niewiarygodnie sfotografowana, a jej udźwiękowienie i warstwa muzyczna to przykład idealnego wykorzystania potencjału tych składników filmu. W świecie pełnym rozmytych świetlnych plam, łagodnie opływających zacięte twarze złych, gorzkich ludzi widz odnajdzie wiele pytań, które będą brzmieć w jego głowie jeszcze długo po seansie. Jednak niech nie liczy na odpowiedzi i gotowe recepty - bo w filmie Durkina, na całe szczęście, ich nie ma.