Odyseja miłosna
Kosmos od zawsze fascynował człowieka. Czarny ocean płynący ponad głowami, którego nie można dotknąć, gdzie Ziemia jest jedną z wielu pływających wysp. Ludzie od wieków wyciągali ku niemu dłonie, odkrywając nowe planety, gwiazdy, słońca. Na razie wszystkie te ciała niebieskie można tylko obserwować, być może za kilkaset lat, będzie można je odwiedzać. I być może wtedy człowiek odkryje planetę krążącą wokół dwóch słońc - czerwonego i niebieskiego, o atmosferze pozbawionej tlenu i mającej jednego tylko mieszkańca - ocean. I nazwie tą planetę Solaris.
Na ekrany kin wchodzi właśnie ekranizacja książki Stanisława Lema, który o takim miejscu opowiedział. Niestety reżyser filmu Steven Soderbergh odszedł od oryginału i stworzył inną, własną historię. Jego Solaris to opowieść o miłości i poczuciu winy, a nie o tajemnicach ludzkiej egzystencji, istnieniu w różnych rzeczywistościach.
Piszę niestety, gdyż oczekiwałam od Soderbergha wierniejszej ekranizacji, stawiania pytań o miejsce człowieka w tak szybko zmieniającym się świecie, a nie dość klasycznej historii dwojga ludzi, którzy mimo wielkiego uczucia nie potrafili się zrozumieć.
Głównym bohaterem opowieści jest Chris Kelvin, psychiatra. Mieszka w dużym mieście i nie może się uwolnić od smutku po śmierci żony. Pewnego dnia do jego drzwi - zupełnie jak u Kafki - pukają dwaj ubrani na czarno mężczyźni. Nie widzimy ich twarzy - w kadrze pokazane są tylko nogi. Przekazują oni Kelvinowi wiadomość od jego przyjaciela Gibariana, który przebywa na pokładzie stacji kosmicznej Prometeusz. Jest to prośba o pomoc i o przybycie na Prometeusza.
Kelvin zgadza się i wyrusza na stację. Po przybyciu dokonuje szokującego odkrycia - Gibarian nie żyje, a jego współpracownicy - Snow i dr Helen Gordon - zachowują się bardzo dziwnie. Z ich relacji wynika, że ogarniająca ich paranoja jest skutkiem oddziaływania planety Solaris - tajemniczego, pulsującego na atramentowym niebie olbrzyma.
Kelvin nie wierzy w zaskakującą relację naukowców, lecz już pierwszej nocy mają miejsce dziwne wydarzenia, które każą mu zmienić zdanie. W jego pokoju pojawia się Rheya, żona która przed laty popełniła samobójstwo, pozostawiając go z poczuciem winy. Kelvin najpierw chce ją usunąć ze stacji, ale potem widzi w tym spotkaniu szansę na naprawienie swoich błędów i odkupienie win....
Najpoważniejszą zmianą jaką wprowadził Soderbergh, który jest również autorem scenariusza, było pokazanie ziemskiego życia Kelvina i jego związku z Rheyą. Około 1/3 akcji ma miejsce na Ziemi, retrospekcje są rytmicznie wplecione w kosmiczną rzeczywistość. Widzimy jak bohaterowie się poznają, zakochują w sobie i żyją razem.
Soderbergh miał własną wizję "Solaris", która bardzo konsekwentnie zrealizował. Jego film jest spójny, przemyślany i w tym znaczeniu dobry. Jednak nie tego oczekiwałam po ekranizacji jednej z najlepszych książek Stanisława Lema.
Akcja filmu jest wolna, przez większość czasu prawie nic się nie dzieje. Jeśli więc nie dramatyczne wydarzenia przyciągają uwagę widza, powinien to robić nastrój i gra aktorska. Niestety i jedno i drugie jest płytkie, tylko forma tworzy w filmie atmosferę, ale niestety bardzo delikatnie. Dlatego obraz jest w znacznej części zwyczajnie nudny.
Dopiero zakończenie jest dość interesujące, ale nie rekompensuje widzowi znużenia całością.
W filmie brakuje głębi. Solaris jest dramatem s-f (o ile taki gatunek w ogóle istnieje), dryfującym niebezpiecznie w kierunku melodramatu.
James Cameron, producent, mówi że Solaris zabiera widza na krańce wszechświata, gdzie odnajdzie on samego siebie. Kelvin musi stawić czoła własnym wspomnieniom, powtórce z tego, co wcześniej przeżył, poczuciu winy i błędom, które popełnił....
Niestety są to słowa powiedziane na wyrost. Widz bardziej domyśla się intencji twórców niż je naprawdę widzi.
Jest to wina przede wszystkim słabej gry aktorskiej. George Clooney przyznaje, że rola w Solaris była najtrudniejszym materiałem, z jakim przyszło mu pracować. I widać to na ekranie. Clooney zachowuje dystans do swojej postaci, gra bardzo oszczędnie. Taki styl, spójny z formą filmu i tempem, z pewnością zaproponował mu Soderbergh. Jednak oszczędność w wydaniu Clooneya to robienie trzech grymasów. Można odnieść wrażenie, że aktor nie wie do końca kogo gra, ani co kieruje jego bohaterem.
Poza Clooneyem fatalnie zagrał Jeremy Davies (postać Snowa). Jego rola jest manieryczna i niespójna. Davis zrobił z człowieka na skraju paranoi dziwaka, który bardzo irytuje przez niekontrolowaną nerwowość.
O ile aktorstwo jest dość przeciętne, by nie powiedzieć słabe, o tyle forma filmu jest naprawdę dobra. Solaris w warstwie wizualnej jest podzielona na dwie części - kosmiczną i ziemską. Przypomina to zabieg, jaki zastosował Soderbergh w filmie Traffic. Pierwsza część jest skąpana w odcieniach chłodnego błękitu. Zimne, nieco trupie światło wprowadza delikatny niepokój do scen, rozgrywających się na pokładzie stacji Prometeusz.
Natomiast odsłony ziemskie są zabarwione sepią. Kadry przypominają stare fotografie, które ściemniały wraz z upływem czasu.
Równie dobra jest muzyka, która wyczarowuje równie delikatny nastrój co zdjęcia, wibrując w tle i zwiastując niepokojące wydarzenia. Forma jest oszczędna i dopasowana do tempa akcji i tak naprawdę tylko ona tworzy nieco tajemniczą atmosferę.
Solaris jest dość nudną opowieścią o miłości, poczuciu winy i powtarzaniu tych samych błędów; i do tego taką opowieścią z której nic nie wynika. Główny bohater zachowuje się jak manekin, poruszany niewidzialną ręką reżysera.
Szkoda, że Soderbergh skupił się tylko na jednym wątku powieści Lema i nie wykorzystał zupełnie motywu planety, która zamiast odgrywać w filmie bardzo ważną rolę, jest tylko epizodystą.
Nie polecam obrazu Soderbergha wielbicielom Lema i "Solaris", gdyż raczej się zawiodą. Wielbicielki Clooneya z definicji powinny być zadowolone. Natomiast pozostali widzowie - jeśli nie fascynują się opowieściami o miłości - mogą spokojnie poczekać do premiery video.