Opisała jego ostatnie chwile. James Dean mógł uniknąć śmiertelnego wypadku
Oriana Fallaci u progu dziennikarskiej sławy w swoim niepodrabialnym, bezkompromisowym stylu opisała Hollywood lat 50. Jeden z rozdziałów poświęciła legendzie Jamesa Deana, który zginął w wieku 24 lat w wypadku samochodowym. Ostatnie słowa aktora wskazują, że można było uniknąć tragedii.
Czerwiec 1957. Młoda włoska korespondentka ląduje w Hollywood z walizką spaghetti dla Sophii Loren. Ambitna reporterka wchodzi pewnym krokiem w świat "fabryki gwiazd", bezlitośnie obnażając środowisko, w którym liczą się wyłącznie sława, pieniądze, reklama i plotki. Odważna Miss Fallaci opisuje największe gwiazdy od strony, od której nikt ich nie zna. Marylin Monroe w sukni ślubnej splamionej krwią. Marlon Brando grający role woskowego posągu, który roztapia się w słońcu, i kasy fiskalnej. Frank Sinatra bijący kelnerów w restauracji, bo odmówili obsłużenia czarnoskórego klienta. Od Jamesa Deana, przez Audrey Hepburn, Brigitte Bardot, po Joan Collins i Ingrid Bergman – Fallaci demitologizuje urastające do rangi bóstw gwiazdy ekranu i ukazuje ich ludzkie, czasem śmieszne, a czasem tragiczne twarze.
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Koncept prezentujemy fragment książki "Uwielbiani. Miss Fallaci podbija Hollywood" w tłumaczeniu Natalii Mętrak-Rudej i Anny Osmólskiej-Mętrak.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Gwiazdy piszą książki. I to na potęgę
Śmierć nie pasuje do świata filmu
Jimmy odetchnął głęboko i jeszcze mocniej wcisnął gaz. Sto piętnaście, sto trzydzieści, sto czterdzieści pięć kilometrów na godzinę. Porsche zdawało się srebrnym pociskiem, pędziło przed siebie jak rakieta. Dwaj pracownicy stacji benzynowej, Tom Frederick i Tom Dooley, przestraszeni pokręcili głowami. "To jakiś wariat" – powiedział Tom Frederick. "Jak tak dalej pójdzie, nie dojedzie do Salinas" – dodał Tom Dooley. Sto pięćdziesiąt pięć, sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Gdyby Jimmy’ego zatrzymała policja, zapłaciłby wysoką karę. On na to jednak nie zważał. "Gosh!* Poczuj, jak moja dziewczynka pędzi!" – powiedział do Rolfa.
Ten milczał, nieprzekonany. Właśnie minęli Bakersfield, do Salinas zostało im jedenaście kilometrów.(...) "Zwolnij" – rozkazał Rolf. Jimmy tylko burknął. Nie znosił zwalniać, kiedy tak dobrze mu się jechało. "Mówię ci, zwolnij trochę". Wiatr rozwiewał jasne włosy chłopaka. Jimmy’emu zdrętwiała twarz, jego okulary przypominały dwa sopelki lodu. "Hi!" – zawołał, lekko puszczając pedał gazu. Wtedy zauważył drugi samochód. Był szary i jechał dość szybko, chociaż nie aż tak jak porsche Deana. Na skrzyżowaniu skręcił w lewo, żeby zjechać na drogę 466. Auto było bardzo blisko, tak blisko, że dało się wyraźnie zobaczyć twarz chłopaka za kierownicą.
Jimmy zmarszczył czoło, obliczył dystans, lekko zahamował. "To on powinien się zatrzymać" – brzmiały jego ostatnie słowa. Uderzenie było koszmarne. Przypominało wybuch bomby. Rolf Wütherich wylądował na poboczu, kiedy zdołał otworzyć oczy, poczuł, że mdleje. Z porsche została jedynie kupa złomu. A Jimmy był w środku, uwięziony między siedzeniem a kierownicą. Miał złamany kręgosłup, strzaskane ramiona, jego twarz była cała we krwi. Zmarł, nie odzyskawszy przytomności, nim wioząca go karetka pogotowia dotarła do szpitala w Paso Robles. Miał dwadzieścia cztery lata, siedem miesięcy i dwadzieścia dwa dni. Śmierć nie pasuje do świata filmu.
Jest niewłaściwa, antypatyczna. Kiedy umiera aktor, chwila bolesnego zaskoczenia szybko mija. Przestaje się o nim mówić. Jego filmy są zdejmowane z afisza: ludzie nie lubią oglądać nieżyjących osób. Lepiej zastąpić ją kimś, kto może i jest mniej atrakcyjny, ale przynajmniej żyje, oddycha. (...) W przypadku Jamesa Deana wydarzyło się coś zupełnie innego. Jego filmy wciąż są bardzo popularne. Komentarze box office’u dotyczące wyników finansowych pozostają bardzo precyzyjne: "Dobre, bardzo dobre, mimo aktu zgonu". Amerykanie nie chcą się pogodzić z tym, że Jimmy leży na cmentarzu Fairmount pod płytą z różowego granitu. Często zachowują się, jakby wciąż żył. Co tydzień do biur Warner Bros docierają trzy tysiące listów zaadresowanych do Jamesa Deana. Dwa tysiące – do domu jego krewnych. Co tydzień do wielbicieli aktora wysyłanych jest dziesięć tysięcy zdjęć z "autografem".
Nie ma dnia, by w jakiejś gazecie nie pojawił się kolejny artykuł na jego temat, a nagłówki wyglądają następująco: Jimmy Dean nie umarł, Dean pozostaje niezapomniany, James Dean powraca: przygotujmy się, by go przyjąć. Przedsięwzięcia wykorzystujące wizerunek aktora osiągają kolosalne zyski. Album z fotografiami pod tytułem James
Dean’s Album został sprzedany w sześciuset tysiącach egzemplarzy w dwadzieścia cztery godziny. (...) Za życia James Dean nie miał szczęścia do kobiet. Zakochiwał się na próżno. A jeśli już dziewczyna odwzajemniała jego uczucie, w ostatniej chwili decydowała się związać z kimś mniej wartym od niego. Tak było z Anną Marią Pierangeli: zerwała z nim i poślubiła śpiewaka Vica Damonego. Podobnie sytuacja potoczyła się z Natalie Wood, partnerką Deana z Buntownika bez powodu, której gust był na tyle wyrafinowany, że postanowiła utrzymywać z Jimmym relację platoniczną. Z kolei Ursula Andress, szwajcarska gwiazda na siedmioletnim kontrakcie z Paramount, rzuciła aktora dla przystojniaka z bokobrodami, Johna Dereka.
Matki dziewcząt, z którymi się spotykał, określały go mianem niegrzecznego i nieokrzesanego. "Poślubić tę spoconą koszulę? Nigdy w życiu" – mawiały. Nadały mu nawet przezwisko Dirty Shirt, Brudna Koszula. Jednak odkąd James Dean nie żyje, wszystkie byłe dziewczyny go uwielbiają: Ursula wpadła w trwającą trzy miesiące histerię, Natalie leczyła załamanie nerwowe w klinice psychiatrycznej. Mniej znane dziewczęta, które miały okazję spędzić z nim noc – od sprzedawczyni z Macy’s po kalifornijską dziedziczkę – wspominają go ze szczegółami, jakich raczej nie powinno się podawać do publicznej wiadomości.
(...)James Dean był kimś więcej niż tylko znakomitym aktorem. Nie ograniczył się wyłącznie do stworzenia nowego męskiego ideału: rozczochranego, nerwowego chłopaka, który ubiera się w łachmany i myje się raz na tydzień. Był ikoną tych czasów, w ten sam sposób, w jaki Rudolph Valentino ze swoimi napomadowanymi włosami i w nienagannych koszulach był ikoną trzydzieści lat temu. Podobał się nie tylko dlatego, że odniósł sukces. Jego atrakcyjność wynikała z tego, że był chłopakiem niespokojnym, a przede wszystkim – nieszczęśliwym. Ta zamyślona, niezadowolona twarz, ponure spojrzenie smutnego szczeniaczka, nieuważne ruchy, nagłe zrywy, czkający śmiech – wszystko to zrodziło się z lęku, jaki towarzyszy dziś wielu młodym ludziom. (...)
Nie przypominał innych chłopaków. Był niezwykle wrażliwy. Miał zmienne nastroje. Potrafił nie odzywać się całe dnie. Zdarzało mu się też wpadać w histerię. Koledzy w szkole go nie akceptowali. "Wiem, jestem antypatyczny. Traktują mnie pogardliwie, bo nie mam rodziców" – mawiał. (...)