Trwa ładowanie...
d3ofitr
28-02-2013 23:43

Oscarowa wyliczanka

d3ofitr
d3ofitr

Ameryka kocha swoje mity, kocha je również amerykańskie kino. Nie bez przyczyny film Lincoln nominowany został w tym roku do 12 statuetek oscarowych. Nie bez przyczyny nikogo nie zdziwiła ta rekordowa ilość nominacji. Czyżby Lincoln był filmem wybitnym, bardziej wybitnym niż "Miłość" Hanekego lub oniryczne "Bestie z południowych krain", których nominacje do najbardziej komercyjnych nagród filmowych były zaskoczeniem dla większości krytyków... Stanowczo temu zaprzeczam. Nowy film Stevena Spielberga o jednym z największych bohaterów w historii Stanów Zjednoczonych to film stworzony dla Oscarów i pod Oscary. Przyzna to każdy spostrzegawczy widz. Nieskazitelny bohater, ważny wycinek historii Ameryki zakończony happy endem, ogromny budżet, niemalże doskonała realizacja, aktorstwo oparte na zasadzie utożsamiania się z postacią, dopracowane dialogi, szczegółowa scenografia, kostiumy z epoki, a do tego trochę idealizmu i patosu – to idealna recepta na oscarowy film.

Jednak mimo tego, że "Lincoln" Spielberga spełnia wszelkie wymagania filmu oscarowego sam w sobie pozostaje jedynie dobrze i rzetelnie odrobioną pracą filmową. Problem w tym, że podobnych prac jest więcej, a przerabianie kolejnej jest lekko nużące i niczego nowego nie wnosi do kinowej edukacji widza. A lekcja to długa, bo dwu i półgodzinna. Zatem przez te dwie i półgodziny widz towarzyszy Lincolnowi w bodajże najważniejszym momencie jego życia czyli staraniach o ratyfikacje XIII poprawki do konstytucji amerykańskiej, która na dobre zniesie niewolnictwo oraz zakończy kilkuletnią wojnę secesyjną. Paradoksalnie i wbrew tytułowi filmu nie Abraham Lincoln jest jego bohaterem. Postać Lincolna jest jedynie pretekstem do zarysowania obrazu potężnej machinerii, która rządzi amerykańską rzeczywistością i decyduje o przebiegu historii. Mowa oczywiście o polityce wraz z całym spectrum narzędzi, jakimi się posługuje dla własnych celów.

Polityczna gra pokazana w najdrobniejszych szczegółach przez Spielberga to gra oparta na wyrafinowanej przebiegłości, słownych przepychankach, silne argumentów i zjawisku kupowania głosów. W grze tej uczestniczy również sam Abraham Lincoln. Na tym jednak wady Wielkiego Emancypatora kończą się. Lincoln w wersji Spielberga to prezydent bez skazy, niemalże idealny. Opanowany, dostojny, znający zabawne historyjki, mówiący mądre i pouczające przemówienia. Jednak w tej doskonałości i arcyludzkiej dobroci Lincoln przestaje być postacią historyczną, a staje się filmową kreacją na miarę Spiderman’a. Wiarygodności dodaje mu jedynie Daniel Day-Lewis czyli odtwórca roli Lincolna, który swoim teatralnym aktorstwem buduje postać w sposób świadomy i konsekwentny. Jednak dopracowana teatralność gry aktorskiej Day-Lewis’a pozostaje jedynie grą w obliczu tego, co prezentuje chociażby gra Tommy’ego Lee Johnes’a. Warto zatem podczas seansu przyjrzeć się rolom drugoplanowym, aby dostrzec kwintesencje amerykańskiego aktorstwa.

Obok aktorów oscarową pracę wykonał również Janusz Kamiński - operator filmu o polskim pochodzeniu, który od lat pracuje ze Stevenem Spielbergiem. Oscarowo spisał się również John Williams komponując niemalże niesłyszalną (w dobrym słowa tego znaczeniu) muzykę do filmu. Można by właściwie wymienić wszystkie nominacje "Lincolna" do Nagrody Akademii Filmowej i każda z nich okazałaby się słuszna i właściwie uargumentowana. Żadna z nich nie czyni jednak filmu Stevena Spielberga filmem, który widz - a w szczególności widz europejski - zapamięta i zapisze w swojej świadomości kinowej. Widz nie przepada bowiem za wyliczankami. I niezależnie od tego czy ma on ochotę na rozrywkę czy wysiłek umysłowy nie chce oglądać ani warsztatu filmowego ani pracy operatora. Chce obejrzeć film, który nie nudzi, nie męczy. Tym kryteriom "Lincoln" jednak nie podołał.

d3ofitr
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3ofitr