Ostateczna korekta
Raz jeszcze ktoś postanowił, że najlepsza adaptacja Philipa K. Dicka to taka, w której główny bohater ucieka, a jakaś tajemnicza organizacja go ściga. Nieważny jest materiał źródłowy. Grunt, że daje sposobność, by puścić się sprintem przez korytarze, ulice i dachy wieżowców. Najlepiej z urodziwą i nieświadomą niczego niewiastą za rękę. Robili to już m.in. Ben Affelck („Zapłata”), Nicolas Cage („Next”) i Gary Sinise („Impostor”).
09.03.2011 17:20
We „Władcach umysłów” schemat pozostaje ten sam. Bohater, w tym wypadku krnąbrny młody polityk, wchodzi w posiadanie informacji, których nie powinien był nigdy poznać. Zaczyna zadawać pytania, staje się niewygodny. Ucieczka jest nieunikniona.
Tymczasem w twórczości Dicka wcale nie o to chodzi. Jako jedyny pojął to Richard Linklater, twórca niskobudżetowego „Przez ciemne zwierciadło”, który nie tylko pozostał wierny literackiemu pierwowzorowi, ale za sprawą specyficznej, rozdygotanej animacji oddał też jej ducha. Dick to paranoja, Dick to samotność, Dick to osaczenie.
W filmie debiutującego za kamerą scenarzysty George’a Nolfiego niewiele jest z oryginalnej „Ekipy dostosowawczej”. Nie ostał się nawet tytuł (w oryginale „The Adjustment Team”, tutaj „The Adjustment Bureau”), o nazwisku bohatera czy podstawowych założeniach fabularnych nie wspominając. Opowiadanie Dicka ma już swoje lata (po raz pierwszy wydano je w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku), zrozumiałym więc jest, że wymagało uaktualnień. Niestety, przy pisaniu scenariusza tego hollywoodzkiego widowiska, decydował czynnik koniunkturalny. Skromne acz sugestywne opowiadanie Dicka stało się matrycą przydatną do opowiedzenia historii zgoła innej. Thriller polityczny zamienił się w zaprawiony elementami sci-fi melodramat.
„Bourne i „Incepcja” w jednym” – tak kusi nas polski plakat, podczas gdy film Nolfiego tkwi raczej w rozdarciu między tym drugim, a niedawnym, pretensjonalnym „Mr. Nobodym”. „Władcom…” przyświeca teza równie świdrująca – czy wolna wola może sprostać przeznaczeniu? Czym właściwie różni się jedno od drugiego? – ale twórcy nie nadwyrężają nas intelektualnie. Na każde z postawionych pytań dają łatwe, lekceważące odpowiedzi, wyraźnie licząc, że chemia między Mattem Damonem a Emily Blunt załatwi resztę.
I… do pewnego stopnia się to udaje. Gdy widzimy ich razem na ekranie, gdy widzimy jak się mijają, niespełnieni, rozdzieleni przez tajemnicze Biuro Korekt (czy nie tak mógł brzmieć tytuł filmu?), kciuki same wędrują w głąb dłoni. Do czasu. Rozwiązanie podsunięte nam pod nos, jest tyleż właściwie, co nieprawdopodobne.