Pamiętajcie, to nie serial!
To nie jest kino lekkie, łatwe i przyjemne. A dla świetnie czujących się w polskim piekiełku homofobów – tych jawnych i tych ukrytych – będzie to wręcz kino nie do przyjęcia. Wszyscy tu bowiem są gejami, myślą, że są, nie chcą być, albo nie chcą, żeby ich mąż czy syn nimi byli. Tylko że to wcale nie jest najważniejsze w „Aniołach w Ameryce”. Pytanie brzmi - czy komuś będzie się chciało zobaczyć więcej?
Tematyka „Aniołów...” jest dla nas równie egzotyczna, co w przypadku „Błękitnej laguny” czy „Matrixa”. Rzecz dzieje się w połowie lat 80-tych ubiegłego stulecia w Nowym Jorku. W czasach, o których film opowiada my martwiliśmy się o ocet, szynkę na święta i buty na zimę, stąd trudno nam będzie zrozumieć, że dla niektórych na tej planecie spędzającym sen z powiek dylematem była w tym czasie tolerancja, brak miłości i syn-gej, a Lenin był moralnym i światopoglądowym autorytetem. Trudno nam także zrozumieć, że dla niektórych Rosenbergowie to ofiary amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Trudno nam wreszcie zrozumieć, że Ronald Reagan – dla nas symbol naszego wyzwolenia, był dla niektórych swoich obywateli symbolem Zła w najczystszej postaci. Może jednak paradoksalnie te wszystkie problemy wcale nie są nam obce - tylko dotarły do nas z kilkunastoletnim opóźnieniem? Na szczęście i to nie jest w tej produkcji najważniejsze.
Bo najważniejsze jest pytanie: „co dalej?” Co zrobimy z naszym życiem, jak postąpimy, stając twarzą w twarz z Tajemnicą? Czym dla każdego z nas jest miłość, raj, dobro, zło, życie i Śmierć. Nie bez powodu właśnie Śmierć piszę z wielkiej litery – ona bowiem jest dla mnie główną bohaterką filmu. Jej nieuchronność, Jej skrajnie demokratyczny (jeśli można użyć takiego określenia) stosunek do nas wszystkich, Jej obojętność i nasz strach przed Nią. Strach, który w pewnym stopniu determinuje wszystkie nasze działanie, powoduje większością naszych decyzji. A jeśli nie powoduje – kończymy jak Roy Cohn. Samotnie, w bólu, w towarzystwie własnych upiorów przeszłości, czekających na nasz upadek.
„Anioły...” to także traktat o samotności – tej podstawowej, wynikającej z braku prawdziwej miłości, ale i tej głębszej, towarzyszącej każdemu z nas w obliczu prawdziwych tragedii, ostatecznych decyzji, nawet tym, którym wydaje się, że są szczęśliwymi żonami, matkami, synami...
„Anioły...” wreszcie, to opowieść o fałszu, towarzyszącym nam wszędzie: w domu, w pracy, w małżeństwie, w polityce. Nie tylko jesteśmy jego ofiarą, ale i sami wykorzystujemy go na każdym kroku. I, co gorsza, wcale nie chcemy wyrwać się z tego zaklętego kręgu. Nie chcemy znać prawdy, nie jesteśmy na nią gotowi, boimy się jej tak bardzo, że wolimy uciekać przed nią nawet w krainę chorobliwych złudzeń.
Można żałować, że nie jesteśmy w stanie w pełni cieszyć się „Aniołami” – tak, jak Amerykanie nigdy do końca nie zrozumieją „Dekalogu”, a Europejczycy „Przyczajonego tygrysa...”. Na szczęście – poza niuansami politycznymi i społecznymi kino Nicholsa przemawia do nas językiem bardziej uniwersalnym, i głębszym. I to zmusza do oglądnięcia mini-serialu (jakże niefortunne to określenie, szczególnie dla nas, przyzwyczajonych do tego, że serial = M jak Miłość) HBO kilkakrotnie. Aby nic nam nie umknęło.
Dlatego weźcie udział w naszym konkursie, może się Wam uda?