Pocztówki z roku poślubnego
Danowi Mazerowi, twórcy „Borata“ (2006) i „Brüna“ (2009) z Sachą Baronem Cohenem w roli głównej, nie udało się kolejny raz przeskoczyć ustawionej przez samego siebie poprzeczki. Jego najnowsza komedia „Daję nam rok“ nie jest politycznie niepoprawna, piekielnie ironiczna, ani skandalicznie szydercza. Z jednej strony Mazer niby pogrywa sobie z konwencją, z drugiej nic w tym ciekawego. Ślub mamy już w otwierającej sekwencji filmu, więc wszystko, na co zwykle czekają bohaterowie i widzowie komedii romantycznych już się wydarzyło. W dynamicznie zmontowanej sklejce montażowej widzimy jak się poznali, zakochali i pobrali. I dopiero kilka zabawnych minut spędzonych przed ołtarzem było dla nich przedsmakiem koszmaru dnia codziennego. Temu ostatniemu bardzo szybko zaczęło towarzyszyć poczucie zażenowania i pewność, że branie ślubu po siedmiu miesiącach znajomości było kiepskim żartem.
Główny problem filmu Mazera polega na tym, że wszystko jest w nim zbyt bardzo wykalkulowane i przerysowane. Od początku wiemy, że wywróżyliśmy nowożeńcom tylko rok radosnego pożycia, więc niczym rasowi wizjonerzy czekamy aż przepowiednia nabierze rzeczywistych kształtów. Daliśmy im rok, więc spotykamy się po jego upływie. Zakochani nowożeńcy – zmysłowa Nat (Rose Byrne)
i nieco zagubiony Josh (Rafe Spall)
siedzą w gabinecie psychotycznej i seksualnie zwichniętej psychoterapeutki (Olivia Colman)
, która obsesyjnie bawi się narządami płciowymi pluszowych lalek. Nic poza tym nie robi, więc Nat i Josh chaotycznie snują swoją historię. Skupiamy się na procesie rozpadu – jego przyczynach, skutkach i przyśpieszających go zbiegach okoliczności. Za sprawą kolejnych retrospekcji okazuje się, że dynamika ich nieudanego związku była napędzana głównie przez żenujące świąteczne spotkania z rodziną i przyjaciółmi.
Mazer ewidentnie skupiał się na realizacji komedii sytuacyjnej, w której w przyjaznych okolicznościach miał rosnąć w siłę żart słowny. Ci, którzy nie czytają w kinie napisów, będą mieli jednak lepszą zabawę niż widzowie zmuszeni do starcia się z polskim tłumaczeniem, które w większości przypadków nie oddaje dowcipnego charakteru rozmów. Dużo silniejsze jest poczucie rosnącego zażenowania, które Nat odczuwa w towarzystwie Josha. Ona jest pracującą w firmie reklamowej elegancką dziewczyną o wygórowanych wymaganiach, on pisarzem, który większość dnia spędza na kanapie w salonie i nie ma zielonego pojęcia na temat towarzyskiego savoir-vivre’u. Nie pasują do siebie ani oni, ani ich światy. Josh znacznie naturalniej czuje się w towarzystwie swojej dawnej dziewczyny, Chloe (obsadzona na przekór wizerunkowi głupiej blondynki Anna Faris). Nat chciałaby znaleźć ukojenie w ramionach zauroczonego nią, przystojnego amerykańskiego przedsiębiorcy, Guya (Simon Baker). W filmie mowa o trójkątach, ale tylko tak dobrany
czworokąt może zagrać.
Wszyscy aktorzy starają się z całych sił, żeby wypełnić życiem kreowane przez siebie, boleśnie typowe postaci. Są chwile, kiedy wychodzi im to lepiej i inne, gdy zdajemy sobie sprawę, że splot przyczyn i skutków nie mógłby być bardziej wykoncypowany. Momenty, w których wieje sztucznością, przypominają jednak, że „Daję nam rok“ to klasyczny feel-good-movie. Można się mu poddać albo nie. Niczego więcej wymagać nie sposób, choć reżyser podejmuje bardzo modny ostatnio wśród anglojęzycznych twórców temat małżeństwa. I choć na pierwszy rzut oka robi to w odmienny sposób, z jego filmu też jasno wynika, że śluby to dziś przeżytek; życie z kulą u nogi niż z drugą połówką. Jeśli w tym miała się jednak kryć charakterystyczna dla jego kina niepoprawność – spóźnił o setki amerykańskich niezależnych produkcji, które eksploatują temat małżeńskich relacji i wolnych związków od dobrych paru lat. Ubranie go w kostium radosnej komedii z happy endem nie jest ani oryginalne ani specjalnie zabawne. A może Mazer – szyderca
wbijający kolejne szpilki w amerykańskie struktury społeczne – tym razem próbował obśmiać współczesnych trzydziestolatków? Hmn, jeśli tak, to nie ukrywam, że mnie śmiech grzęźnie w ustach.