Prometeusz bez ognia
„Ale to już było” ma ochotę zanucić widz oddając stojącej przy wyjściu z sali miłej pani okulary 3D. Tylko, że „to”, zamiast „nie wrócić więcej”, znowu dumnie kroczy przez świat, obleczone w nowe, wspaniałe szaty. Szum medialny wokół prequelu „Obcego” miał natężenie huraganu Katrina. Akcja marketingowa poprzedzająca premierę „Prometeusza” była jedną z lepszych, jakie pamiętam. Co z tego, skoro po wyjściu z kina czujemy się oszukani, rozczarowani, znudzeni... Nie ma co owijać w bawełnę. Król jest nagi. Koniec, kropka.
Dobrym pryzmatem do analizy filmu jest zawsze obserwowanie reakcji internetu. A ponieważ w USA „Prometeusz” wszedł do kin już miesiąc temu, w sieci pełno jest już viralowych klipów nim zainspirowanych. Moim ulubionym jest „pre-prequel” - satyryczny filmik przedstawiający wyimaginowanie szkolenie załogantów Prometeusza przed misją, którą pokazuje film Scotta. „Co robisz, gdy widzisz niezidentyfikowaną ciecz z kosmosu?” pyta aktor, wcielający się w dowódcę. „Natychmiast jej dotykasz!” chóralnie odpowiadają kursanci. „Doskonale. W rękawiczce, czy bez?”; „Beeeez”. „Kiedy widzisz Obcego, natychmiast przytknij swoją twarz do jego twarzy” - to jedna z rozsądniejszych rad prowadzącego z klipu. Jego autorom udało się w krótkiej, ale wymownej formie bez pudła zilustrować logikę absurdu, jaką rządzi się „Prometeusz”.
Pierwsza połowa filmu ma jeszcze jako taki sens. Ale kiedy akcja zgodnie z planem przyspiesza, wydarzenia ostatecznie wymykają się spod kontroli i zaczyna się radosny festiwal bezsensu. Działania poszczególnych bohaterów są pozbawione ładu i składu, co więcej, nie posuwają do przodu historii. Dość szybko finał tej opowieści staje się oczywisty, jak plama z wina na białej koszuli. A choć „Prometeusz” to prequel, to wcale tak być nie musiało. Więcej: tak być nie powinno!
Film wyposażony jest w całą galaktykę spektakularnych efektów specjalnych. Choć towarzysząca mu niemal w każdym ujęciu muzyka jest tandetnym koszmarkiem, to jakość dźwięku ociera się o geniusz, świetnie pogłębiając moc obrazu. Zapierające dech w piersiach zdjęcia Dariusza Wolskiego są, najkrócej mówiąc, emanacją idei doskonałości. Strona wizualna to najprawdziwszy smakołyk. Ogromnie szkoda, że autorzy nie potrafili tej świeżości i innowacyjności przenieść na płaszczyznę opowiadanej historii. W gruncie rzeczy „Prometeusz” to przedatowane, obrane z ironii i dosłowne w stu procentach Kino Nowej Przygody. Różnica polega na tym, że „Indiana Jones” czy „E.T.” były świadome swojej rozrywkowej wartości i grały ze swoim gatunkowym kapitałem. Scott realizuje swój projekt z nieznośną pompą i całkowitym brakiem autodystansu. Zapętlony w misji stworzenia arcydzieła i filmu epokowego gdzieś po drodze całkowicie gubi zdolność do zabawy kinem, niezbędnej nawet w najambitniejszej komercji. „Obcy – 8 pasażer Nostromo”, „Łowca
androidów” czy „Thelma i Louise” przyniosły mu szacunek i pozycję reżysera kultowego, którą „Prometeusz” miał przywrócić. Niestety bliżej mu do smutnego poziomu „G.I”. Jane” i „Królestwa niebieskiego”.
Aktorzy nie radzą sobie źle, biorąc pod uwagę na jak słabym materiale przyszło im pracować. Do roli świetnie przygotowana jest Noomi Rapace, która przed rozpoczęciem zdjęć bardzo dużo ćwiczyła. I dobrze, bo Szwedce umiejętności aktorskich nie brakuje, a jej Elizabeth Shaw zdecydowanie więcej biega, niż mówi. Charlize Theron dobrze sprawdza się w roli zimnej i egoistycznej Meredith Vickers – po roli królowej Ravenny to musiała być dla niej kaszka z mleczkiem. Zawodowym rozluźniaczem jest Idris Elba, w roli super-cool kapitana Janka (?!?), autora większości śmiechowych odzywek. Reszta aktorów jedynie wygląda – czasami lepiej, a kiedy dopadnie ich Obcy, trochę gorzej. „Lekiem na cale zło” jest wcielający się w robota Davida Michael Fassbender. Tą rolą aktor ostatecznie dowiódł, że najprawdopodobniej sam jest cyborgiem i że mógłby dostać Oscara dla najlepszego aktora za rolę tramwaju, kołka lub świecy. Jego zniuansowany, perfekcyjny występ prawie wynagradza fakt, że o napisaniu reszty postaci scenarzysta
najzwyczajniej chyba zapomniał.
Poziom skomplikowania fabuły "Krecika" to w porównaniu z nowym produktem Scotta "Finneganów tren". „Prometeusz” to opakowany w trójwymiarowo mieniącą się, błyszczącą pozłotkę produkt czekoladopodobny o zawartości adrenaliny jak z oddziału geriatrycznego. Z niecierpliwością czekam, aż jakiś internauta samozwańczo zmontuje sceny z Fassbenderem - Davidem i puści je w siec. To dopiero będzie kawał dobrego kina.