Przemiana Marka Wahlberga. Od rozrabiaki z Hollywood do piewcy wiary

- Zależało mi na tym, by ten film stanowił deklarację mojej wiary. Bardzo niewiele brakowało, by bohater filmu stoczył się na dno. [...] Wiara sprawiła, że stał się lepszym człowiekiem. Ze mną było podobnie - wyznał w rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek dla WP Mark Wahlberg, producent i aktor filmu "Ojciec Stu".

Mark Wahlberg wcielił się w tytułową postać w filmie "Ojciec Stu". Jak twierdzi, w historii nawróconego boksera, który został księdzem, widzi wiele podobieństw do swojego życia
Mark Wahlberg wcielił się w tytułową postać w filmie "Ojciec Stu". Jak twierdzi, w historii nawróconego boksera, który został księdzem, widzi wiele podobieństw do swojego życia
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Yola Czaderska-Hayek

Yola Czaderska-Hayek, Wirtualna Polska: Jestem pod wrażeniem twojej artystycznej odwagi. W czasach, gdy kina zainteresowane są przede wszystkim wysokobudżetowymi franczyzami gwarantującymi dochód z kolejnych części, ty wypuściłeś na ekrany kameralną, opartą na faktach opowieść o bokserze, który postanawia zostać księdzem. Skąd wziął się pomysł na film "Ojciec Stu"?

Mark Wahlberg: Wszystko zaczęło się sześć lat temu od pewnego spotkania w restauracji w Beverly Hills. Siedziałem przy stoliku w towarzystwie dwóch księży... Dobra, to brzmi jak kiepski dowcip: spotyka się dwóch księży z aktorem we włoskiej knajpie w Beverly Hills (śmiech). Ale tak to wyglądało. Jeden z duchownych, 90-letni Irlandczyk, nie miał za bardzo ochoty na rozmowę, chciał tylko coś zjeść i odpocząć.

Był po całym dniu wysłuchiwania spowiedzi – wiadomo, sobota po południu, wszyscy chcą mieć to z głowy przed niedzielną mszą – więc ostatnia rzecz, na jaką miał chęć, to słuchanie kolejnej historii. Tymczasem drugi ksiądz koniecznie chciał mi opowiedzieć swój pomysł na film. Przyznaję, że z początku nie słuchałem zbyt uważnie, ale w pewnym momencie coś w tej historii przykuło moją uwagę. Poprosiłem, by zaczął jeszcze raz, od początku. I wtedy już wiedziałem, że faktycznie chcę to nakręcić.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Co cię tak bardzo zaciekawiło w historii ojca Stu?

Jako człowiek wierzący przez długi czas zastanawiałem się nad tym, jaką rolę Bóg wyznaczył dla mnie na tym świecie. I dzięki temu filmowi wydaje mi się, że zbliżyłem się do znalezienia odpowiedzi na to pytanie. Chodzi właśnie o to, by wzorem ojca Stu wypełniać wolę Boga i zbliżać ludzi do siebie. Miałem poczucie, jakby Stu powierzył mi kontynuowanie swojej misji.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdy nadaje się do roli apostoła, ale każdy na swój sposób może przyczynić się do głoszenia wiary. I każdy może dokładać starań, by być lepszym człowiekiem. Ze swej strony zaangażowałem się w tworzenie aplikacji o nazwie Halo [po polsku: Aureola – red.]. To wspaniały projekt, udostępnia ludziom modlitwy i przemyślenia. Podoba mi się pomysł, by dzięki nowoczesnym mediom, jak film, telewizja czy aplikacje, przybliżać innym wiarę w Boga. Moją inspiracją była właśnie historia ojca Stu.

Kadr z filmu "Ojciec Stu"
Kadr z filmu "Ojciec Stu"© Materiały prasowe

Domyślam się, że nie było ci łatwo doprowadzić do realizacji tego filmu. To nie jest temat na kinowy przebój.

Pierwszą osobą, o której pomyślałem, był David O. Russell [reżyser m.in. "American Hustle" –red.]. Film zapowiadał się na dość odważną tragikomedię, dlatego David wydawał mi się właściwą osobą. Zaczęliśmy pracować nad tym projektem, potem się pokłóciliśmy, potem pogodziliśmy, później próbowaliśmy zainteresować innych tym pomysłem, no i w końcu doczekaliśmy się pierwszego scenariusza, ale to nie było to.

A ja już nie miałem ochoty dłużej odwlekać realizacji, zależało mi, żeby jak najszybciej nakręcić ten film. Powiedziałem więc Davidowi: "Dobra, sam się tym zajmę". Wiedziałem, że nie będzie łatwo – w końcu Mel Gibson też był zdany tylko na siebie, kręcąc "Pasję". Postanowiłem podpytać go trochę, jak to jest, kiedy się realizuje swój wymarzony, autorski projekt. No i tak się złożyło, że wpadł mi w ręce scenariusz, który Rosalind [Ross – red.] napisała dla Mela – jedna z ról miała być przeznaczona dla mnie.

Stwierdziłem, że to znakomity tekst i zapytałem, czy Rosalind byłaby zainteresowana napisaniem czegoś do mojego filmu. Opowiedziałem jej historię ojca Stu, a potem nie widzieliśmy się jakiś czas, bo byłem zajęty realizacją innego projektu. Po czym przy następnym spotkaniu przekazała mi gotowy scenariusz. I wtedy już wiedziałem, że czas zabrać się do pracy na poważnie.

Rozesłałem ten materiał kilku wybranym osobom. I tak, jak się spodziewałem, nikt nie uznał go za inspirujący i podnoszący na duchu. Wszyscy odpowiedzieli: "To strasznie smutna, dołująca historia, a na końcu bohater umiera". Ja na to: "Przecież wszyscy i tak umrzemy, nie dociera to do was?" (śmiech). Zupełnie nie zrozumieli przesłania tej opowieści. Skupili się tylko na tym, że bohater był jakiś dziwny i że film nie ma happy endu. Stwierdziłem więc: skoro tak, to sam ten film nakręcę. I tak się właśnie stało!

Wiem, że przed premierą twój film budził kontrowersje, chociażby ze względu na użycie wulgaryzmów, co się na ogół nie zdarza w produkcji o charakterze religijnym. Dlaczego tak ci na tym zależało?

Chciałem pokazać drogę, jaką przebył Stu, bez upiększeń. Rzeczywiście, przed wypuszczeniem "Ojca Stu" na ekrany docierały do mnie głosy hierarchów oburzonych faktem, że w filmie o księdzu padają przekleństwa. Między innymi arcybiskup Thomas, który ordynował Stu, bardzo miał mi to za złe. Kiedy jednak biskupi obejrzeli film, wszystkie sprzeciwy ucichły. Zrozumieli, że język, jakim posługują się bohaterowie, był niezwykle ważny, by pokazać, z jakiego świata wywodził się ojciec Stu i jaką przemianę przeszedł. W rozmowach z nimi tłumaczyłem, że kategoria R [tylko dla widzów dorosłych – red.] oznacza w tym przypadku "redemption", czyli odkupienie.

Stu zaczynał jako bokser o atletycznej sylwetce. Potem porzucił sport, dopadła go również ciężka choroba. Ty w związku z tym musiałeś poddać swoje ciało olbrzymiej przemianie. Opowiedz, jak to wyglądało.

Sceny bokserskie były najłatwiejsze. Od dawna uprawiam sport, więc to dla mnie właściwie druga natura. Próbowaliśmy układać do pojedynków na ringu jakąś choreografię, ale potem machnęliśmy ręką i po prostu zaczęliśmy się boksować. Jednego z pięściarzy zagrał mój przyjaciel Ace, innego – mój kucharz Lawrence. To ten z brodą i tatuażami, co wygląda jak Jezus.

Udało nam się nawet sprowadzić Briana Ortegę z UFC [Ultimate Fighting Championship, organizatorzy turniejów mieszanych sztuk walki – red.], który jest fantastycznym zawodnikiem. Wszystkie sceny boksu nakręciliśmy pierwszego dnia. Musiałem być wtedy szczupły i w jak najlepszej formie. I już się cieszyłem na myśl, że jak to skończymy, to będę mógł jeść, ile chcę.

Miałem plan, żeby przez pierwsze dwa tygodnie jeść siedem tysięcy kalorii dziennie, a przez kolejne cztery – jedenaście tysięcy. To była dieta złożona z dużej ilości protein, skrobi i sodu, żeby szybko przytyć. Ale wtedy, pierwszego dnia, zjedliśmy naprawdę dobrze. Przez cały dzień pracowaliśmy nad scenami boksu, a w tym czasie jeden z moich ludzi robił steki na grillu. I po skończonej robocie usiedliśmy sobie przy stole i najedliśmy się za wszystkie czasy.

Pozwoliłem sobie wtedy i na steka, i na smażone ziemniaki. No, na wszystko. Napchałem się po uszy. Po czym wróciłem do domu, położyłem się i nagle usłyszałem pukanie do drzwi. Pomyślałem sobie: "Co u licha" i poszedłem otworzyć. A tu kurier z wiadomością: "Posiłek numer dwa jest gotowy". Jak to, przecież ja już byłem napełniony? No i dalej było już tylko gorzej.

Co takiego daje rola producenta, czego nie może dać aktorstwo?

Artystyczną wolność. Poczucie, że panuję nad sytuacją. I że to ja mam ostatnie słowo. Jeśli zasuwamy autostradą dwieście mil na godzinę, to nie chcę siedzieć na siedzeniu pasażera, chcę trzymać kierownicę w rękach. Czasami fajnie jest być po prostu aktorem i nie musieć się przejmować sprawami organizacyjnymi. Powiedzmy, siedzę sobie na planie i widzę, że coś się sypie.

To niby nie moja sprawa, nie muszę reagować, ale też mogę powiedzieć: "Słuchajcie, można to naprawić tak i tak, jeśli chcecie o tym pogadać, to będę u siebie". To bardzo wygodna sytuacja. Ale w przypadku takich filmów, jak "Ojciec Stu", zależy mi, żeby mieć wpływ na ich kształt. A to może mi zapewnić tylko funkcja producenta. Zaczynałem w tej roli bardzo skromnie, trafiały do mnie tylko projekty odrzucone przez innych.

Nie byłem nawet drugi ani trzeci w kolejności. Mogłem co najwyżej mieć nadzieję, że na przykład Brad Pitt nie przyjmie roli i scenariusz w cudowny sposób wpadnie mi w ręce. Dlatego sam zacząłem szukać ciekawych pomysłów, no i parę razy mi się poszczęściło, jak choćby z "Fighterem". Sam nie wiem, dokąd mnie ta droga zaprowadzi, ale jest to fascynująca przygoda, choćby tylko dlatego, że pracując na własny rachunek, mam okazję poznawać nowych, utalentowanych ludzi. No a poza tym lubię mieć władzę (śmiech).

Udało ci się spełnić marzenie, nakręciłeś "Ojca Stu". Czujesz satysfakcję?

Tu nie chodzi wyłącznie o satysfakcję. Zależało mi na tym, by ten film stanowił deklarację mojej wiary. Bardzo niewiele brakowało, by bohater filmu stoczył się na dno. Jest taka scena, kiedy odwiedza więzienie i zdaje sobie sprawę, że równie dobrze mógłby być jednym z osadzonych. Wiara sprawiła, że stał się lepszym człowiekiem. Ze mną było podobnie.

Miałem bardzo burzliwą młodość i mogło skończyć się różnie. A potem odnalazłem Boga, zacząłem chodzić do kościoła i wszystko w moim życiu zmieniło się na lepsze. Przekonałem się, że to działa i stwierdziłem: "Dobra, będę się tego trzymał". Tylko po wszystkim, co mi się w życiu udało, nie mogę nie zadać sobie pytania: w jakim celu Bóg obdarzył mnie powodzeniem i majątkiem? Z pewnością nie po to, żebym to zatrzymał dla siebie.

Ufam w Jego mądrość, On wszystko robi w określonym celu, nic nie dzieje się przypadkowo. Zastanawiałem się, w jaki sposób mógłbym wykorzystać dary dane mi przez Boga, by wypełnić Jego wolę. I doszedłem do wniosku, że dzisiejsze czasy są do tego stopnia zdominowane przez negatywne emocje, że każdy pozytywny przekaz jest na wagę złota. Trzeba szerzyć nadzieję, zwłaszcza wśród ludzi, którzy mają poczucie, że zostali już spisani na straty, że nikt ich nie potrzebuje, nie słucha...

Opowieść o ojcu Stu niesie właśnie takie pozytywne, krzepiące przesłanie. Po premierze dostałem mnóstwo listów od ludzi, którzy opowiedzieli mi swoje historie. Niektóre z nich dosłownie wycisnęły mi łzy z oczu. Widzowie dziękowali mi za ten film i to jest nagroda o wiele ważniejsza niż zyski z biletów. Dla mnie to również była niezwykła podróż, a także duchowa inspiracja.

Dzięki temu teraz już mam sprecyzowany kurs na przyszłość. Chcę podziałać przy aplikacji Halo, a także przy innych projektach. Chodzi o to, by zbliżać ludzi do siebie, wbrew pogłębiającym się podziałom, do których prowadzi polityka. Szczególnie zależy mi na tym, żeby dotrzeć do ludzi młodych, którzy nie zostali jeszcze zatruci tym negatywnym przekazem. Chodzi o to, byśmy byli razem i wspólnie szli przez świat, krzewiąc wiarę i miłość.

Autorka wywiadu, Yola Czaderska-Hayek i Mark Wahlberg
Autorka wywiadu, Yola Czaderska-Hayek i Mark Wahlberg© WP | Armando Gallo

Słuchasz podcastów? Jeśli tak, spróbuj nowej produkcji WP Kultura o filmach, netfliksach, książkach i telewizji. "Clickbait. Podcast o popkulturze" dostępny jest na Spotify, w Google Podcasts oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach. A co, jeśli nie słuchasz? Po prostu zacznij.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (34)