"Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)”: Za każdą wielką kobietą stoją inne kobiety. [RECENZJA]
Wyobraźcie sobie film z wyraźnym przesłaniem feministycznym, który próbuje połączyć fascynację dziełami Scorsesego z "Seksem w wielkim mieście", marvelowymi mordoklepkami, wiadrem kiczu, a dodatkowo jest wiwisekcją toksycznego związku. Plus wszyscy zaangażowani w to bohaterowie są ostro nafaszerowani substancjami pobudzającymi. Mniej więcej to daje nam Cathy Yan.
Filmowe uniwersum DC po odcięciu się od skrajnego snyderocentryzmu nabrało w końcu wiatru w żagle, bo "Aquaman" i "Shazam!" to poczciwe przygodówki, składające hołd postaciom, bez oglądania się na zasady świata współdzielonego. W przeciwieństwie do Davida Ayera, którego "Legion Samobójców" (tam debiutowała ta wersja Harley) został zbombardowany przez zakulisowe matactwa studia, Yan wyraźnie dostała sporo miejsca na oddech i tworzy dokładnie taką historię, jaką chciała. Od kobiety dla kobiet, przerysowaną, mocno w duchu bombastycznego szaleństwa Quinn, ale przy tym z wyraźnym przesłaniem, urokiem oraz niezwykłą energią.
Poznajemy bohaterkę w momencie, gdy z hukiem rozstaje się z Jokerem. Traci przez to jego protekcję i staje się celem zakapiorów z Gotham – na czele z ultramizoginistycznym Romanem Sionisem. Jakby tego było mało, bohaterka miesza się jeszcze w mafijne porachunki, których podstawą jest błyszczący MacGuffin, przez co natrafia na tłamszoną przez Sionisa Black Canary, twardą policjantkę Renee Montoyę i tajemniczą mścicielkę z kuszą. Wszystkie bohaterki będą musiały pokazać, że lepiej kobiecie nie zachodzić za skórę, a przepracowanie traum zwiąże się tutaj nierozerwalnie z akrobatycznym obijaniem pysków.
I nie scenariuszem stoi ta historia – sam szkielet fabularny jest wyświechtany, dialogom zdarza się brakować polotu, wszystko to już widzieliśmy w lepszych wersjach. Jednak te wady znikają pod energią wydobywającą się z każdego kadru. Choreografia scen akcji jest widowiskowa, czuć fizyczność kaskaderki i dobre oko reżyserki – bo niby misz-masz stylistyczny jest szeroki, ale Yan nie przekracza granicy "przejedzenia", nie męczy tym festiwalem szaleństwa.
Szczególnie, że kolejne etapy wychodzenia z toksycznego związku są tu potraktowane zaskakująco poważnie i mogą mieć naprawdę terapeutyczny wymiar dla niektórych widzów. Kapitalna Margot Robbie, czująca postać na każdym poziomie, potrafi uczciwie oddać tak abstrakcyjne wygłupy, jak i momenty powagi, gdy naprawdę widać w Quinn przede wszystkim kobietę. Reszta aktorek dobrze ją uzupełnia (świetna Black Canary), ale nie da się ukryć, że królowa ekranu jest tu jedna.
I już widzę te zarzuty względem dosyć przerysowanego rozgraniczenia dwóch stron konfliktu – na bestialskich mężczyzn i mszczące się kobiety. Ale kolektywnie "facetom" naprawdę nic się nie stanie, gdy fikcyjne bohaterki skopią im porządnie tyłki. A może wyniesiemy z tego jakąś lekcję, bo jest ich tutaj kilka.
Nie jest to produkcja, która zostanie wam w głowach na lata, ale szczera rozrywkowa bomba witaminowa, skrywająca pod wpadającą w ucho muzyką, konkretną akcją, narkotycznym tempem i wyrazistymi bohaterkami kilka istotnych życiowo tematów. A także prawdziwe show elektryzującej Margot Robbie. Chociaż jest to też produkcja, od której bardzo łatwo się odbić, jeśli nie kupi widza z miejsca.
Moja ocena: 7/10