Niewiele dziś potrzeba, by zrealizować survival horror. Sprzęt czy ekipa to nie problem, tym bardziej fabuła. Twórcy "Paintballu" poszli jednak na całość - od pierwszych minut wrzucają nas w wir akcji, nie przejmują się konstrukcją postaci, za nic mają logikę, niepotrzebne im nawet napięcie. Póki kule świszczą, nic nie ma znaczenia. Widz kupi wszystko. "Paintball" to kino realizowane metodą chałupniczą. Głęboki las. Amatorzy przed kamerą, amatorzy za kamerą. Niekończąca się bieganina, impresyjna fabuła. Cóż, zarabianie pieniędzy jest dziś takie proste...
Film Daniela Benmayora to kalka schematów, które doskonale znamy z "Hostelu", "Turistas", "Battle Royale", "Polowania". Pomysł konfrontacji lekkomyślnych amatorów mocnych wrażeń ze zbierającą krwawe żniwo śmiercią był już wałkowany tyle razy, że tutaj nikt go nawet nie usprawiedliwia. Ba, budowanie napięcia wokół wyjaśnienia dlaczego ktoś strzela do nich z ostrej amunicji jest zbyteczne. Wiemy to od początku. Bohaterowie giną, bo zginąć mają. Jeden po drugim. Ktoś zapłacił, by oglądać ich śmierć na żywo. Podczas meczu paintballu. Tak, zgadza się - to wszystko nie ma sensu.
Z plakatu kusi odniesienie do "[Rec]". Nie wątpię, że nazwisko któregoś z producentów "Paintballu" da się powiązać z tą znakomitą produkcją, ale odcinanie od tego kuponów jest cokolwiek niestosowne. Zwłaszcza, że jedynym motywem łączącym oba filmy jest pierwszoosobowy widok z kamery (w tym przypadku niewidocznej dla bohaterów). Różnic jest za to cała masa. Poczynając od poziomu realizacji, na doborze obsady kończąc. Nie dajcie się więc omamić zręcznym hasłom. W kinach znajdziecie znacznie lepsze polowanie, "Predators".