Requiem dla cudu
Polacy wierzą w cuda. Żadna to nowość, wiem, raczej wielowiekowa tradycja. Podobno Opatrzność nad nami czuwa i w momentach beznadziejnych zsyła nam różne deus ex machina. Tak nam zsyła, że doczekaliśmy się już w swoich dziejach zaborów, okupacji hitlerowskiej połączonej z zamianą kraju w ruinę, komuny, no i obecnie rządzącej koalicji.
Jak patrzę na historię Polski, to nie pozostaje mi nic innego, tylko pocichotać z tych, którzy uważają nasz naród za szczególnie drogi sercu Pana Boga i jego familii. Uciekamy się "pod Twoją obronę", a następnie dostajemy ostro po tyłku. Sami przyznacie, że to nie fair.
No, ale Polacy uparcie na cuda czekają. Niedawno wyczytałem na łamach rozsądnej niby "Gazety Wyborczej", że prawie 80 procent moich rodaków wierzy w cudowne uzdrowienia dokonywane zza grobu przez JP2. Wstyd mi jakoś, bo w końcu mamy w Europie XXI wiek, a nad Wisłą czas cofa się w wieki zamierzchłe. I to jest dopiero prawdziwy cud!
Zresztą, ok, niech tam sobie będą rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Ale przyjmowanie na wiarę cokolwiek (?) niezwykłych doniesień z państwa watykańskiego - także przez media, które mają obowiązek weryfikowania newsów i pokazywania ich z różnych stron - a wręcz robienie z nich państwowego i narodowego credo to groteska i horror zarazem. Zwłaszcza, że pamiętam z lekcji historii i powieści Bolesława Prusa "Faraon", że kapłani egipscy wykorzystywali... zaćmienia słońca dla umocnienia swojej władzy i trzymania nieuczonego ludu w bogobojnym lęku.
Znani polscy artyści masowo biorą udział w różnych wieczornicach "na rocznicę" śmierci Jana Pawła, jakby nie zdawali sobie sprawy, że ta cała "uduchowiona" propaganda ma bardzo konkretne przełożenie polityczne i służy umacnianiu państwa wyznaniowego.
Czekać tylko, aż uczynimy z Superpapieża patrona Polski, a obowiązek wiary w jego pozagrobowe moce wpiszemy do konstytucji, likwidując jednocześnie zawód lekarza (tym bardziej, że ostatnio medycy za bardzo podskakują władzy). Wystarczy przecież żarliwa modlitwa i kropidło proboszcza.
I cóż ja mogę poradzić większości, którą dotknęło zaćmienie umysłowe? Mogę, na przykład, polecić jej ciekawy niemiecki film "Requiem" Hansa-Christiana Schmida, oparty na prawdziwych wydarzeniach, które rozegrały się w południowych Niemczech w latach 70. ubiegłego wieku. Wychowana w bardzo religijnym domu dziewczyna, Michaela (w tej roli rewelacyjna Sandra Huller, nagrodzona na festiwalu w Berlinie), cierpiąca na epilepsję, wpada w dziwne, gwałtowne i niewytłumaczalne stany psychosomatyczne.
Ponieważ kuracja lekami nie daje spodziewanych rezultatów, pojawia się pomysł, że może bohaterka została... opętana przez diabła. Przestają się nią zajmować lekarze, zaczynają duchowni, którzy poddają ją serii intensywnych egzorcyzmów. W ich wyniku dziewczyna umiera z wyczerpania.
Film z bardzo dobrymi, kręconymi z ręki zdjęciami Polaka Bogumiła Godfrejowa unika jednoznacznych diagnoz i ocen. Nie wiemy, co dokładnie dolega Michaeli. Reżyser wcale nie wyklucza, że może to być coś, co jest poza zasięgiem ludzkiego rozumu, coś, wobec czego ówczesna nauka była bezradna. Nie potępia też ani nie wyśmiewa religijnego zaangażowania rodziny bohaterki. Zwłaszcza, że Michaela ma kochająca, wyrozumiałego ojca.
Schmid wyrażnie jednak pokazuje skutki przedkładania dogmatu nad rozsądek. Upiory rodzą się wtedy, gdy surowa wiara w nadprzyrodzone zjawiska niweczy próbę zrozumienia współczesnego świata i egzystujących w nim jednostek, a zakazy i restrykcje wypierają uczucie i współczucie (złym duchem domu jest, niestety, matka Michaeli).
"Requiem" polską premierę będzie mieć na początku czerwca. Na nasze ekrany trafi raptem w dwóch kopiach. Chyłkiem. Trochę pewnie z lęku, że może wzbudzić protesty, bo nie podchodzi do religii na kolanach. Ale kto z obywateli nie uległ jeszcze całkiem dewocyjnej egzaltacji, ten koniecznie film ten musi zobaczyć. A przy okazji niech zaciągnie do kina wszystkich, którzy bezkrytycznie wierzą, że religia to cud, miód i malina.