Reszta jest tylko cieniem
Nie możesz powiedzieć słońcu, świeć jaśniej albo deszczowi, żeby mniej padał. Dla mężczyzny gejsza może być tylko w połowie żoną. Kolejną żoną po zmroku...
Dla wszystkich tych, których urzekła i zaczarowała Japonia widziana spojrzeniem „Ostatniego samuraja”, niezwykłe pod każdym względem „Wyznania gejszy” będą nie lada ucztą, pokarmem duchowym, jakiego bez wątpienia ostatnimi czasy tak bardzo mi brakuje. Opowieścią piękną, urzekającą, niezwykłą, zaczarowaną. Jeśli ktoś mówi, że nie zobaczy tego filmu, bo nakręcił go Amerykanin, to jest w wielkim błędzie.
To właśnie jemu zawdzięczamy „Chicago” i to jemu po wielu przymiarkach przypadła możliwość pokazania nam tego świata, który od zawsze kusił i przyciągał, jednocześnie dla wielu był nieosiągalny. Rob Marshall stanął na wysokości zadania tworząc film, jakiego nie powstydziłby się żaden japoński reżyser.
Nie moglibyśmy wymarzyć sobie do tego filmu również lepszej obsady, niż ta, która przyczyniła się do sukcesu tego filmu. Trzy piękne, zmysłowe i wspaniałe kobiety, trzy utalentowane i wyjątkowe aktorki - Zhang Ziyi, Michelle Yeoh oraz Gong Li. Jeśli ktoś ma choć trochę orientacji w azjatyckim kinie, nazwiska te mówią mu wszystko, jeśli nie – postaram się pomóc.
Dwie pierwsze panie mierzyły swe siły w klasycznym już filmie „Przyczajony tygrys, ukryty smok”, Zhang Ziyi zagrała również w „Hero” i w „Domu Latających Sztyletów”, postać gejszy o aksamitnym imieniu Sayuri uważa za swą życiową rolę. Natomiast chińska aktorka Gong Li wystąpiła m.in. w filmach: „Zawieście czerwone latarnie”, „Pociąg”, czy też w jednym z ostatnich – „2046”. Wśród panów bez wątpienia znajomo zabrzmi nazwisko Kena Watanabe, którego mieliśmy okazję oglądać we wspomnianym już „Ostatnim samuraju”.
Jak widać, aktorsko film ten błyszczy najczystszym... blaskiem talentu i finezji aktorskiej, tak pań, jak i panów. To właśnie im zawdzięczamy tak wiele emocji, które przepełniają serce, dotykają duszy, bawiąc się jej wrażliwością. Podglądanie, przyglądanie się narodzinom gejszy, najczystszej z czystych, tej, która, jako motyl nocy zniewala swym blaskiem wszystkich jest wspaniałą ucztą dla oczu i umysłu. Dzięki temu tak bardzo kocham kino, dzięki temu tak wiele można powiedzieć obrazem, milczeniem, spojrzeniem.
Być może dzięki temu, iż współproducentem filmu jest Steven Spielberg, o stronę muzyczną zadbał jego nadworny kompozytor, jeden z niewielu geniuszy filmowej partytury - John Williams. 8 lutego będzie obchodził swoje 74 urodziny, a wciąż w tak oszołamiająco dobrej formie, wciąż umysł pełen dźwięków. W wypadku „Wyznań gejszy” jest tak, iż po wyjściu z kina będziecie chcieli mieć płytę z tą muzyką, gdyż jest niezwykła, jak cały ten film.
Czasy, które bezpowrotnie przeminęły pozostawiając jedynie ulotną mgiełkę wspomnienia. Dwa wspaniałe symbole Kraju Kwitnącej Wiśni – dzielni samuraje i inteligentne, mądre, zmysłowe gejsze. Być nią, znaczyło mieć cały świat u stóp, być nią znaczyło również nigdy nie poznać żaru, jakie daje płonące miłością serce.
Czym wtedy jest życie bez miłości, czym jest, gdy masz wszystko i nie masz nic? Co czuje mała, biedna dziewczynka, kiedy dorosły mężczyzna uśmiecha się do niej, kupuje lody i pozostawia po sobie ulotną pamiątkę, w postaci pachnącej, haftowanej chusteczki? Czy właśnie wtedy postanawia zostać gejszą?
Zachęcam do poznania tej pasjonującej historii, którą na kartach swej książki spisał wcześniej Arhur Golden i to ona posłużyła za kanwę filmu „Wyznania gejszy”. Książka, po którą sam chętnie sięgnę.