Była u szczytu sławy. Nagle TVP zerwała z nią umowę
Nic nie zapowiadało tej kariery. Na studia prawnicze w Lublinie Bożena Marki przyjechała z małego miasteczka nad Sanem. Już na pierwszym roku wpadła w oko koledze z wydziału, Jackowi Popiołkowi. On działał w studenckiej kulturze, był kompozytorem i dziennikarzem radiowym. Po skończeniu studiów zamierzał przenieść się do Warszawy i pracować w telewizji. Ona nie miała jeszcze sprecyzowanych planów na przyszłość. Wzięli ślub.
Przeprowadzka do Warszawy nie była łatwa. Na przeszkodzie stały bariery meldunkowe, obowiązujące w tamtych latach, udało się jednak je obejść. Ona znalazła zatrudnienie w biurach prawnych. On dzielił czas między podyplomowe studia dziennikarskie w stolicy i etat kierownika muzycznego teatru im. Osterwy w Lublinie.
Pieniędzy, które zarabiali, wystarczało na życie i wynajęcie małej kawalerki. Ona zgłębiała tajniki prawa obrotu gospodarczego. On zrobił dyplom na UW i rozpoczął dziennikarski staż w TVP. Niespodziewany zwrot w ich życiu nastąpił w połowie lat 70. Bożena Marki dowiedziała się o konkursie na spikerkę TVP. W tajemnicy przed rodziną i znajomymi poszła na przesłuchanie i... wygrała.
Zawodu musiała się jednak dopiero nauczyć, a było to trudne zadanie. Pani Bożena nie miała odporności na stres i łatwo ulegała gwałtownym emocjom. Opanowanie tych cech wymagało ciężkiej pracy. Godzinami ćwiczyła głos, oddech, artykulację słów i zdań, ale nigdy nie osiągnęła takiej swobody, lekkości i wdzięku, jak ci, którzy byli dla niej wzorem – Edyta Wojtczak i Jan Suzin. Chyba o tym wiedziała.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz też: Mickiewicz stracił dla niej głowę. Po latach wypowiedziała się o poecie jednoznacznie
Telewizja nie dysponowała wtedy w zespole emisyjnym teleprompterem, czyli monitorem wyświetlającym tekst spikerowi. Trzeba było opanować trudną sztukę czytania z kartki z jednoczesnym patrzeniem w kamerę, ale zawsze groziło to przejęzyczeniami i utratą wątku.
Tylko Krystyna Loska, z wykształcenia aktorka, mówiła swoje teksty z pamięci. To podobało się widzom. Takie umiejętności bardzo się liczyły: wśród spikerów trwała nieustanna rywalizacja, każdy starał się o jak najwięcej dyżurów na antenie. Wprawdzie były słabo opłacane, ale przekładały się na popularność, a ta dawała angaże koncertowe poza telewizją i związane z nimi wysokie honoraria. Opuszczenie wyznaczonego dyżuru nie było możliwe. Życie jednak potrafi sprawiać niespodzianki nawet najbardziej obowiązkowym pracownikom, istniała więc praktyka wzajemnych zastępstw: ja wezmę dyżur za ciebie jutro, ty za mnie pojutrze... Taką przysługę można było też wykorzystać do osłabienia czyjejś pozycji i to spotkało raz p. Bożenę. Jej zmienniczka nie przyszła na dyżur.
Wkrótce Marki zainteresowała się realizacją felietonów filmowych i rozpoczęła podyplomowe studia dziennikarskie. Dla "Dziennika Telewizyjnego" robiła cykl ostrych, społecznych felietonów: "Sprawa do załatwienia". Była jedyną spikerką zajmującą się także dziennikarstwem telewizyjnym. Zręcznie omijała politykę, jednak polityka sama przyszła po nią.
13 grudnia 1981 r. o świcie do drzwi jej kawalerki załomotał dyrektor generalny TVP w mundurze i w asyście uzbrojonego żołnierza. - Stan wojenny – powiedział. – Pakuj rzeczy. Czekamy w samochodzie. Tego dnia Bożena Marki miała wyznaczony wcześniej dyżur spikerski. Z zapasowego studia wojskowego TVP zapowiedziała wystąpienie gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Potem trudno było już przekonać kogokolwiek, że to był przypadek. Jedni uznali występ za kolaborację, inni – za powód do dumy.
Obecność Bożeny Marki na antenie pierwszego dnia stanu wojennego była jednak decydująca dla dalszych losów prezenterki. Wśród znajomych miała licznych aktorów, piosenkarzy, muzyków. Często występowała z nimi, prowadząc koncerty estradowe. Teraz wielu z nich zwracało się do niej z prośbą o pomoc, by – wykorzystując swoje znajomości i kontakty w "obozie władzy" – zdobyła rekomendacje dla ich programów estradowych. Dokument taki nazywano w zawodowym żargonie ludzi estrady glejtem. Poświadczał on walory artystyczne i ideowe koncertu estradowego, pomagał też załatwić pomoc w jego realizacji i finansowanie. Liczył się, rzecz jasna, mocny podpis ze szczytu władzy.
W tym okresie Bożena Marki miała wszystko. Mocną pozycję zawodową, etat dziennikarski w redakcji telewizyjnej "Cameraty" i swój cykl felietonów poświęcony ratowaniu zabytkowych instrumentów. Do tego stałe dyżury spikerskie, prestiżowe wywiady i prowadzenie dni telewizji innych krajów na antenie TVP.
Ostatni zwrot w jej telewizyjnej karierze nastąpił, gdy wsiadła z ekipą znajomych artystów do autobusu i ruszyła w Polskę. Glejt działał i owocował kolejnymi koncertami. Początkowo tygodniami, a potem miesiącami nie było jej w Warszawie. Przywoziła ogromne honoraria.
I nagle telewizja rozwiązała z nią umowę o pracę. "Wyrzucono mnie z dnia na dzień. Bez słowa wyjaśnienia" - żaliła się. Mąż zażądał rozwodu. Dopiero po jakimś czasie związała się z jazzmanem, perkusistą Januszem Trzcińskim. W następnych latach zajęła się handlem dziełami sztuki i biżuterią, stworzyła autorską galerię w warszawskiej kawiarni Telimena. Wyszła za mąż za Trzcińskiego. On zmarł ponad 15 lat temu, a we wrześniu 2018 roku, w wieku 70 lat, Bożena Marki dołączyła do męża. Pochowano ich na cmentarzu parafialnym w Nieporęcie. Telewizja Polska nie poświęciła jej żadnego wspomnienia.