Kibice kochali jego komentarze. Mało kto wie, że groziła mu amputacja
Gdyby nie paskudny pech, pewnie mało kto znałby nazwisko Jana Ciszewskiego. No, może poza pasjonatami żużla, bo właśnie tej dyscyplinie chciał poświęcić życie. Jednak podczas treningu 12-letni Janek przewrócił się, łamiąc prawą nogę i kalecząc biodro. Przyplątało się zakażenie krwi i gruźlica stawu... Przed amputacją uratowała go matka, która wymusiła na chirurgach kolejne operacje. Łącznie cztery. Powiodły się, ale prawa noga przestała rosnąć i na zawsze pozostała krótsza od lewej o kilkanaście centymetrów.
02.06.2024 07:01
Po rekonwalescencji usiłował jeszcze wrócić na motor, koledzy przygotowali nawet specjalnie dostosowaną maszynę, ale nic z tego nie wyszło. – Gdyby nie ta noga, na pewno byłby sportowcem. Uwielbiał rywalizację – opowiadał Janusz Osiński, przyjaciel z dzieciństwa. – Gdy już nie mógł biegać, skakać, zaczął o sporcie opowiadać. Wymyślił dla nas guzikową piłkę nożną. My graliśmy na stole, a on stał z boku i komentował. Kończyliśmy grać, to obwiązywał nam ręce szmatami i kazał udawać bokserów.
Kalectwo mu nie przeszkadzało – tańczył, jeździł samochodem... Dariusz Szpakowski, który od Cisa uczył się fachu, wspominał, że bywało nawet przydatne. – Spieszyliśmy się na mecz, ale za późno wyszliśmy z hotelu. Biegniemy na postój taksówek, a tam długa kolejka. "Nic się nie martw" – powiedział i zdjął z nogi ortopedyczny but. Kuśtykając, podbiegł do oczekujących. "Seniore! Inwalida", pokrzykiwał i po chwili siedział już w aucie. 500 metrów dalej nasza taksówka się popsuła. Jednak kłamstwo ma krótkie nogi.
Komentatorską karierę Ciszewski zaczął robić od razu po szkole. Nie był entuzjastą nauki – maturę zdał zaocznie dopiero jako 40-latek. Jego głos po raz pierwszy został nagrany podczas zawodów żużlowych w Łodzi w 1951 r. Taśma z żywiołowym sprawozdaniem młodzika trafiła do Witolda Dobrowolskiego, najważniejszego wtedy komentatora w kraju. Nie minął rok, jak Ciszewski po raz pierwszy samodzielnie pojawił się na antenie, śledząc mecz Unii Chorzów z Budowlanymi Gdańsk. Po kolejnych kilku miesiącach komentował już żużlowe zmagania reprezentacji Polski z Czechosłowacją, a po zaledwie pięciu latach skierowano go do raportowania zimowych igrzysk w Cortina d’Ampezzo.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Złośliwi mówią, że miał ułatwione zadanie – jego kariera przypadła na wspaniały czas w historii polskiego sportu. To on komentował mecz z Anglią na Wembley, kolejne mistrzostwa świata w 1978 i 1982 r., a nawet szczęśliwy rzut monetą podczas kwalifikacji Górnika Zabrze do europejskich pucharów. Krystyna Loska wspomina, że kibice dzwonili do telewizji, by upewnić się, że to Ciszewski będzie relacjonował kluczowe spotkania. – Dla kibiców był gwarantem sukcesu – mówiła. – Panowało powszechne przekonanie, że gdy ja zapowiem mecz piłkarzy, a Janek skomentuje ich rywalizację, to sukces mamy zapewniony.
Relacja komentatora i piłkarzy daleko wykraczała poza regulaminowy czas. Latali przecież jednym samolotem, Ciszewski dla oszczędności nieraz wpraszał się na nocleg do ich hotelu, a po godzinach siadywali w jednym barze. "Nowi" musieli się wkupić w łaski starego wyjadacza. Włodzimierz Smolarek musiał dać Ciszewskiemu butelkę koniaku, nim zechciał on zapamiętać jego nazwisko, a gdy Grzegorz Lato zalazł Cisowi za skórę, ten postanowił go ukarać. – Przekomarzaliśmy się i chyba trochę przeholowałem, bo Ciszewski powiedział, że w relacji nie zająknie się o mnie nawet raz. "Jak to? A jak strzelę bramkę?", nie dawałem za wygraną. "Zobaczysz, młody!", odparł i zamknął mi drzwi przed nosem. No i był mecz, a ja strzeliłem gola. Ciszewski słowa co prawda nie dotrzymał, ale tylko raz stwierdził bez emocji: "Bramkę strzelił Lato". Więcej moje nazwisko w relacji już nie padło – uśmiechał się król strzelców. Cis nie był pamiętliwy. Uwagi o braku edukacji, nieznajomości języków, złej wymowie zagranicznych nazwisk puszczał mimo uszu.
Jego lapsusy, takie jak "Proszę państwa, teraz wszystko w rękach konia" z olimpiady w 1980 r., cieszyły widzów. Był królem sybarytów – rywalizację lubił nie tylko w sporcie, ale i piciu, jedzeniu, kartach, koniach, kobietach... Nie zawsze wygrywał. Pierwszą żonę stracił, gdy zafundował jej wycieczkę statkiem, a ona zakochała się w kapitanie, który wkrótce został jej mężem. Pan Jan, wściekły, zażądał od niego... zwrotu kosztów feralnej wycieczki. I je otrzymał...
Trwały związek stworzył dopiero z trzecią żoną, młodszą od niego o 16 lat Krystyną. Spotkali się w restauracji we Wrocławiu, wiedział tylko, że jest neurologiem i pracuje w Toruniu. Szukał jej w tamtejszych szpitalach tak długo, aż znalazł. Czy mogła mu się oprzeć? W 1976 r. urodziła im się córka Joanna. Przez salon ich 100-metrowego, warszawskiego mieszkania przy Wałbrzyskiej przewinęły się chyba wszystkie, nie tylko sportowe polskie sławy tamtych lat, m.in. Wiesław Ochman, Wojciech Gąsowski, Andrzej Łapicki, Danuta Rinn, Hanka Bielicka… "Charyzma, urok, wdzięk" – charakteryzowali gospodarza. Ale też – opój, żarłok, hazardzista. Sam czasem łapał się za głowę, "ile siana zostawił na Służewcu!". Pani Krystyna nie miała złudzeń: "Według mnie hierarchia była taka: konie, praca i ja" – mówiła.
Nie tylko konie go interesowały, także poker. I ruletka. Przez chwilę wydawało się nawet, że hazard go pogrąży – Cis przegrywał znaczne kwoty, był winien pieniądze wielu osobom. Wierzyciele ścigali go w pracy, miał z tego powodu kłopoty. Z czasem sytuacja się polepszyła. Może dlatego, że więcej zarabiał lub lepiej się kontrolował? Zarówno żona, jak i córka, twierdzą zgodnie, że "doskonale nad tym panował. Grał, bo lubił. Nigdy nie zdarzyło się, żeby z tego wynikały jakieś problemy".
Wedle przyjaciół, Bohana Łazuki i Janusza Zaorskiego, to kalectwo sprawiało, że ciągle starał się udowodnić swoją męskość, sprawność. Pewnego razu rzucił gastronomiczne wyzwanie Adamowi Sandurskiemu, gigantowi z sekcji zapaśniczej Stali Rzeszów. Wymiękł po litrze gorącego mleka, jajecznicy z 8 jaj, czterech bułkach i 30 deko sera, zapaśnik wcinał dalej – flaczki, salceson, masło, chleb, miód, słoik marmolady, dzbanek kawy i kilo kiełbasy śląskiej. Ciszewski przegrał, ale to go nie powstrzymało od następnych podobnych prób. Nie gardził też winem, likierami, koniaczkiem… Z pewnością mu to nie pomagało – był przecież cukrzykiem.
Koło 50-tki zaczął częściej narzekać na zdrowie, zresztą na wszystko inne też. Na mistrzostwa świata w piłce nożnej w Hiszpanii w 1982 r. wyjechał w bardzo złej kondycji, ratował się morfiną. "Przegląd Sportowy" uznał go za najgorszego z mundialowych komentatorów. "Na szczęście było nas trzech, więc i tak jestem na podium" – odcinał się pan Jan kwaśno. Samolot powrotny do Polski miał 8-godzinne opóźnienie, z lotniska Cisa zabrała karetka.
O marskości wątroby dowiedział się ponoć dużo wcześniej, gdy kazał się przebadać podczas wizyty za granicą. Nikomu nic nie powiedział, niczego nie zmienił w swoim życiu. – Miałbym w wieku 52 lat stać się emerytem? Porzucić swoją pracę, futbol, radio i telewizję, słowem to, co od 30 lat jest moim życiem? Nie, nie zrobię tego" – zapierał się. Zmarł pięć miesięcy po swoim ostatnim Mundialu.