Tyler Perry to prawdziwy fenomen. Niedoszły samobójca, ofiara przemocy seksualnej, bezdomny… Dzisiaj – milioner, którego filmy zarobiły w ciągu kilku ostatnich lat przeszło pół miliarda dolarów. Publiczność go uwielbia, choć krytycy (i coraz częściej – inni filmowcy) nie znoszą. W branży pojawił się znikąd, z bagażem ciężkich doświadczeń i chęcią podzielenia się nimi ze swoimi rodakami. No, przynajmniej tymi czarnoskórymi. Kontekst rasowy od samego początku determinował jego kino – obwoławszy się nowym Spike’em Lee, Perry konsekwentnie porusza kwestie bliskie czarnej klasie średniej.
Co więcej, zamknięta formuła jego kina nie przewiduje miejsca dla postaci o innym kolorze skóry, przez co wypada założyć, że niewielu „odmieńców” jest także pośród jego widowni. Dość powiedzieć, że poza Stanami Zjednoczonymi kino Perry’ego sprzedaje się słabo, generując ledwie 10% całościowych przychodów. Mimo to, polski dystrybutor z bliżej nieuzasadnionego powodu doszedł do wniosku, że jego kino sprzeda się także u nas. Tymczasem w premierowy weekend „Małżeństwa…” obejrzało w Polsce… 461 osób.
Czy wiele tracimy? Niekoniecznie. Recepta Perry’ego jest zaskakująco prosta – dać czarnoskórej publice, to czego nie może jej dać mainstream. No właśnie, czarnoskórej! Nas - europejskich białasów - poruszane tu zagadnienia nie dotyczą, choć oczywiście dane jest nam być ich postronnymi odbiorcami. Problem w tym, że Perry’ego nie interesuje jakikolwiek uniwersalizm – biały jest tu przybyszem spoza układu, obcym nierozumiejącym skomplikowanego rytuału czarnych.
Paradoksalnie, hermetyczne tezy Perry’ego są stosunkowo płaskie i – co podkreśla się coraz częściej – rasistowskie. „Małżeństwa… 2” kipią stereotypami na temat bufoniastych, egocentrycznych mężczyzn i roszczeniowych, nierozgarniętych kobiet. W swoim piekiełku na przedmieściach, pośród luksusowych aut i kupionych na kredyt willi, są wartymi siebie snobami na planie przerysowanej opery mydlanej.
Bohaterowie Perry’ego przeskakują wprawdzie ulokowany w sercu Brooklynu wszechświat Spike’a Lee – mają własne firmy i wysoko sytuowane posady, są ludźmi sukcesu, którzy na wakacje nie wyjeżdżają za miasto, a do tropikalnego kurortu - ale dla czarnoskórej publiki jest to dość marna rekompensata za lata szykan i poniżeń spod znaku „Śpiewaka jazzbandu”. A dla nas? Utrwalenie pewnego zabobonu.