"Ścinasz włosy albo spier... stąd!". Monar za czasów Kotańskiego
Mija 19 lat od śmierci twórcy Monaru, Marka Kotańskiego. Kim był człowiek, o którym do dziś krążą legendy? Rozmawiamy z podopiecznym Kotańskiego, Jerzym Górskim - mistrzem świata w triathlonie, w przeszłości uzależnionym od heroiny.
Karina Ochnik, WP: Rok 1985, słyszy pan o Marku Kotańskim po raz pierwszy, a od ponad dekady jest pan uzależniony od heroiny.
Jerzy Górski: Marek pojawił się w bardzo trudnym momencie mojego życia. Byłem wtedy zatrzymany za produkcję heroiny. W myśl ówczesnego prawa polskiego, nawet branie narkotyków było karalne, czyli dotknięty tym nałogiem stawał się przestępcą. Siedziałem więc w areszcie śledczym. Kiedy czekałem w celi, usłyszałem w radiu Kotańskiego po raz pierwszy w życiu. Zaintrygowało mnie to, jak mówił o wolności. Byłem zniewolony, zamknięty, a on opowiadał o jakimś Monarze, że tam nie ma lekarzy, zastrzyków, ani obezwładniających pasów, że sami będziemy się leczyć… Wtedy specjalne ośrodki dla osób uzależnionych w ogóle nie istniały. Był po prostu psychiatryk.
Z aresztu śledczego przeniósł się pan do Monaru?
To nie było takie proste. Zanim tam trafiłem minęło aż pół roku. W międzyczasie napisałem nawet do Kotańskiego list.
Odpowiedział?
Oczywiście nie dostałem odpowiedzi. Kiedy wyszedłem już z więzienia, spotkałem jeszcze dwójkę znajomych, z którymi wcześniej brałem. Byli jacyś tacy uśmiechnięci, opaleni. Okazało się, że wrócili z Monaru. Stali się dla mnie takim dowodem na to, że można być wolnym od nałogu.
Pojawiła się nadzieja.
Tak, zacząłem jeździć do OLO (Ośrodek Lecznictwa Otwartego), gdzie mieścił się punkt konsultacyjny Monaru. Tam trafiłem do świetnej doktor, pięknej kobiety, z którą co tydzień "randkowaliśmy". Paliliśmy papierosy, patrzyliśmy sobie w oczy. Pytała: "Jesteś już gotowy?". I tak co tydzień. Ja na to, że jestem, a ona: "Zarąbiście, przyjedź za tydzień. Takich jak ty jest tu dużo, trzeba na to zapracować". Tak trafiłem do ośrodka pół roku później.
Miał pan wtedy przerwy od brania?
Nie, ja cały czas grzałem.
Nawet jak trafił pan do Monaru?
Jak już tam poszedłem, to musiałem rzucić wszystkie nałogi: heroinę, picie, nie było też mowy o mocnej kawie czy uprawianiu seksu. Wszystko tam było inne, a wolność polegała na tym, że sam dokonywałem wyboru. To był po prostu dom, w którym zaczyna się nowe życie, uczy się takich normalnych rzeczy... Gotowania, sprzątania, organizacji, bycia z innymi ludźmi. Totalny początek.
Pełen wachlarz zajęć… Po co to wszystko?
Dostajemy informację, że coś możemy. Zaczynamy wtedy odkrywać inne możliwości, a te mogą zmieniać nasze stare nawyki. Wreszcie pojawiają się emocje. Poznajemy siebie na nowo.
Niczym małe dzieci, dla których wszystko jest takie... nowe.
To jest absolutnie nowe przedszkole. Pokazano to w dokumencie ("Mistrz świata", reż. K. Lisowski), kiedy z Andrzejem Gąsiorkiem rozmawiamy o tym, że jak 14-letni chłopak zaczyna brać i budzi się w wieku prawie 30 lat. To kim on jest? Dzieckiem po prostu. Przychodzi więc do "domu" i musi nauczyć się wszystkiego niemalże od początku.
Zdaje się, że to taki dom, którego nie miało się w dzieciństwie. Większość monarowców w młodości nie mogło liczyć na wsparcie rodziny?
Tak, myślę, że w większości przypadków tak jest. Z czegoś ta chęć ucieczki wynika. Z samotności w domu, jakichś przeżyć, o których wolałoby się nie pamiętać. Moja mama niestety była w innej świadomości, tata też. Żyliśmy w jednym pokoju i mnie ciągnęło na podwórko. Gdybym miał wtedy telefon czy komputer, to bym przed nimi bez przerwy przesiadywał. Cały świat dziś jest inny, ale mechanizm uzależnienia pozostał taki sam.
Na temat leczenia u Kotańskiego krążą legendy. Podobno bywało dość ekstremalnie.
Dopiero jak się wychodzi z Monaru, to się zaczyna ciężkie leczenie. Dlatego, im więcej zdobędzie się tam doświadczeń trudnych i im więcej wyzwań człowiek sam będzie sobie stawiał już w ośrodku, tym większa szansa na powodzenie w normalnym życiu. Nie może być cały czas tylko głaskanie, musi być jasno wyznaczony cel. Trzeba rozpalić ten wewnętrzny ogień.
"Wszystko, co łatwe, to o d**ę potłuc" - pamiętne słowa założyciela Monaru. Niektóre z jego kontrowersyjnych metod nie byłyby dziś tak akceptowane.
Dziś niektóre by nie przeszły, np. kiedy ścinano włosy za nieposłuszeństwo. "Ścinasz włosy albo spie***laj stąd", a w psychiatryku przyszłyby nie 4 osoby, a 6. Wzięliby mnie za nogi i ręce, bo byłbym agresywny, zostałbym spięty pasami, wstrzyknięto by mi podwójny fentanyl i po prostu leżałbym sparaliżowany. A tam… to było lekarstwo. Ktoś z boku jakby usłyszał o wielu rzeczach w Monarze, to pomyślałby: "Ja pierniczę, oni zabijają ludzi", ale to była właśnie grupa terapeutyczna. Robiliśmy to, co nam pomagało.
Czy to nie był po prostu system upokorzeń i przemocy?
Ja nie myślę, żeby to była przemoc. Ja się nie na to nie zgadzam. To było wytworzenie emocji. Jak sobie wstrzykujesz heroinę, to czujesz mocno. Tutaj też miał być ten zastrzyk emocji, a nie mówienie: "Nie rób tego, bo to niedobre". Jak jesteśmy chorzy na raka, to dostajemy silne leki, musi być reakcja. W ośrodku było tak: jesteś słaby w kontaktach z ludźmi, zostajesz prezesem. Spieprzyłeś jedzenie, to uczysz się kucharzyć. Nie wychodzi? Zostajesz szefem kuchni. To była nauka i sytuacje, które dawały nowe emocje. Oczywiście, ja rozumiem poglądy tych, którzy tego nie doświadczyli... Byliśmy tacy mocni, bo sami się tego uczyliśmy. Nie odpowiadał za to lekarz, ale my wszyscy.
Po terapii utrzymywaliście kontakt?
Na początku, ale później każdy rozpoczyna swoje własne życie. Człowiek kończy terapię i chce to wykrzyczeć całemu światu. Ja też tak miałem. Wchodziłem na meliny, pracowałem w poradni, ale z czasem moje potrzeby się zmieniły. Zacząłem kształtować się w innym kierunku.
W kierunku sportu. W dokumencie "Mistrz świata" Lisowskiego, znamienne jest zdanie: "Chcę być najlepszy". W jednym z ujęć zastanawia się pan nawet, czy sport nie stał się kolejnym nałogiem.
Łapię się na tym, że ja tak naprawdę cały czas coś robię. Jak byłem narkomanem, to byłem super organizatorem, bo musiałem mieć narkotyki. Przestałem być narkomanem, poszedłem do Monaru, to uzależniłem się od wolności. W zasadzie cały czas coś organizowałem, ale to wynikało z tego, że czegoś mi brakowało. Czy to jest narkotyk? Myślę, że tak.
Czym różni się "zdrowy narkotyk" od tego wyniszczającego?
Ten zły zniewala. Kontroluje nas zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym. Nawet jeśli czujemy, że coś jest złe, to przewaga uzależnienia jest tak duża, że i tak zrobimy to, czego tak naprawdę nie chcemy. Tam przecież jest nasz "chleb" - ten narkotyk, który trzeba ukraść, wyprodukować. To, co zdrowe wynika z naszych wewnętrznych, prawdziwych pragnień.
Po terapii w ośrodku został pan mistrzem świata w podwójnym Ironmanie. Co panem wtedy kierowało?
Taka była potrzeba.
Potrzeba udowodnienia czegoś, zaimponowania innym, przywrócenia sobie "zmarnowanych" lat... Co to było?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jeszcze w Monarze natknąłem się na broszurę z wynikami UltraMana na Hawajach. Natychmiast wtedy poczułem, że chcę zostać triathlonistą i zacząłem robić wszystko, by to się udało. Pewnie chciałem sobie coś udowodnić, zaimponować, pokazać innym, że się zmieniłam, jestem lepszy. Odezwał się we mnie wojownik, a kiedy zacząłem się rozwijać, to te potrzeby były coraz większe. Jak wchodzimy na ścieżkę nauki i coraz więcej rozumiemy, to chcemy też więcej wiedzieć. U mnie też tak było. Buch: 24 godziny Biegu Śmierci. Buch: podwójny Ironman. W końcu najważniejszy dla mnie UltraMan na Hawajach.
UltraMan na Hawajach - tych zawodów jednak pan nie wygrał.
10 lat marzeń i pracy zajęło mi, by tam się znaleźć. Właściwie zrobiłem to jako niepełnosprawny. Nikt o tym nie wiedział, ale już wtedy miałem 25 proc. utraty zdrowia. Kiedy mnie tam zaproszono, Amerykanie myśleli, że przyjedzie kozak i rozpierdzieli te zawody, a ten kozak był trzeci od końca. To jednak nie było dla mnie ważne. Najważniejsze było, by dotrzeć do mety.
Pan ma w sobie jakąś ogromną siłę. Większość ludzi jej nie ma.
Kiedy rozmawiam z ludźmi, czasami mam wrażenie, że im się wydaje, że jestem najlepszy, najsilniejszy… a tak nie jest. Nie mam na nic recepty, trzeba ją sobie samemu odnaleźć. Ja po prostu wszedłem w inne uzależnienie - życiowe. Zacząłem robić to, czego mi brakowało i to cały czas daje mi siłę. Dlaczego tak się dzieje? Może właśnie dlatego, że jestem słaby albo czegoś mi brakuje.
Skąd u Kotańskiego tak silna potrzeba niesienia pomocy? Czyżby był uzależniony od pomagania innym?
Sam nieraz zastanawiam się, dlaczego on to wszystko robił. Myślę, że miał ogromną wewnętrzną potrzebę sprawdzenia wiedzy, którą zdobył pracując w szpitalu psychiatrycznym. Dotknął tam problemu narkomanii, dla której nie było systemu leczenia. Pomoc osobom zniewolonym tak go wciągnęła, że zaczął się w tym realizować i to stało się jego sensem życia.
Dokonał rzeczy wielkich, posądzano go jednak czasem o despotyzm...
Nie znam tych szczegółów i nie chcę ich znać. Ludzie zawsze będą gadać. Niech sami spróbują coś zrobić. Pytam wtedy: "A co ty zrobiłeś? Coś zrobisz, to wtedy pogadamy". Jak się działa, to nie wszystko jest idealne. Młodzieży zawsze mówię: "Nie dajcie sobie w kaszę dmuchać! To nieprawda, że wy czegoś nie potraficie. Wam to ktoś wmawia. Popatrz wtedy na tę osobę i zadaj sobie pytanie - a co ona robi? Siedzi, nic nie robi i mówi ci, jak masz żyć? Walcz o siebie, walcz - po prostu".