Trwa ładowanie...
d4j1r19
04-12-2006 18:07

Śmierć legendy

d4j1r19
d4j1r19

Pewnego razu w Meksyku, najnowszy film Roberta Rodrigueza, od chwili, kiedy zapowiedziano jego realizację wzbudzał ogromne emocje. Obsada, w której obok Antonio Banderasa i Salmy Hayek znaleźli się m.in. Johnny Depp, Willem Dafoe, czy Mickey Rourke dawała nadzieję na solidną produkcję. Obiecująco wyglądały również pierwsze zdjęcia przedstawiające poszczególnych bohaterów. Apetyty rosły.
Nie będę krył, że również ja, człowiek, który - wstyd przyznać - usnął podczas oglądania po raz pierwszy Desperado, dałem się ponieść tej euforii. Niestety, mimo szczerych chęci i pozytywnego nastawieniaz pokazu prasowego Pewnego razu w Meksyku (w naszym kraju film nosi również podtytuł Desperado 2) wyszedłem totalnie zawiedziony. Obraz Rodrigueza jest bowiem przekombinowaną strzelanką zupełnie pozbawiona finezji "El Mariachi" i "Desperado".

Rzecz dzieje się współcześnie w Meksyku. El Mariachi, człowiek, który w pojedynkę zniszczył narkotykowy gang Bucho jest obecnie legendą. Ludzie opowiadają sobie historie o jego przygodach, ale nikt nie wie, co się z nim stało.
El Mariachi odnajduje dopiero agent CIA Sands, który ma za zadanie nie dopuścić do przejęcia władzy w Meksyku przez wojsko, które opłacone przez narkotykowego barona Barille ma dokonać w kraju przewrotu. Agent składa muzykowi propozycję. El Mariachi pomoże mu wykonać zadanie, a w zamian będzie mógł zemścić się na generale Marquezie, człowieku, który kilka lat temu zabił jego rodzinę.

Najpoważniejszy problem Pewnego razu w Meksyku to scenariusz. Film jest zwyczajnie przekombinowany. Rodriguez umieścił w nim tyle wątków, postaci i zdarzeń, że widz w pewnym momencie zaczyna się w tym gubić i z trudem nadąża za fabułą. Co gorsza, wiele z tych elementów pozbawionych jest jakiejkolwiek logiki.
W wywiadach Rodriguez mówił, że jego celem było zrobienie filmu, który konstrukcją nawiązywałby do westernowej trylogii Sergio Leone ("Za garść dolarów", "Za kilka dolarów więcej", "Dobry, zły, brzydki"). I jeśli w ten sposób spojrzeć na Pewnego razu w Meksyku to trzeba przyznać, żepomysł się udał. Film niby jest kontynuacją Desperado, ale nie do końca konsekwentną. Pojawiają się w nim m.in. bohaterowie, którzy zginęli w poprzedniej części, a aktorzy znani z Desperado teraz odtwarzają zupełnie inne postaci (patrz Danny Trejo)
.
Nie zmieniła się natomiast scenografia. Akcja rozgrywa się w niewielki meksykańskim miasteczku, pojawiają się strzelające gitary a wydarzenia ilustrują sympatyczne gitarowe solówki.
Niby wszystko jest, tak jak być powinno, a jednak pomysł nie chwyta za serce. Film ogląda się z przeradzającą się w znużenie obojętnością, której z czasem nie przeszkadzają już nawet ciągłe wybuchy i strzelaniny.

Znając Desperado nie oczekiwałem, że kontynuacja zaskoczy mnie rozbudowanym scenariuszem. Nastawiałem się raczej na prostą, jak budowa cepa historię, ale podaną w sposób lekki i efektowny. I tu czekał mnie drugi zawód. Pod względem realizacji Pewnego razu w Meksyku nie dorównuje poprzednim częściom meksykańskiego cyklu. Owszem, nie można narzekać na brak akcji, która wręcz wylewa się z ekranu, szkoda tylko, że została pokazana w tak drętwy sposób.
Rodriguez żongluje cały czas pomysłami i rozwiązaniami sprawdzonymi już w "Desperado". Strzelające gitary się podobały? To teraz mamy jeszcze połączenie gitary elektrycznej z karabinem, miotaczem płomieni i zdalnie sterowaną bombą. Banderas i Hayek fajnie wypadli na tle płomieni? To powtórzmy również i to ujęcie. I tak dalej, i tak dalej.
W Pewnego razu w Meksyku nie zobaczymy nic, czego Rodriguez nie pokazałby nam już wcześniej.
Ponadto choreografii i filmowaniu sekwencji akcji zabrakło lekkości oraz finezji, którymi charakteryzował się "Desperado". Tutaj sceny te - podobnie jak w Daredevilu - wyglądają strasznie ciężko. Aż żal patrzeć.

d4j1r19

W pewnym momencie zaczęła mnie irytować nawet muzyka, której autorem jest oczywiście Robert Rodriguez. O ile wspomniane już gitarowe partie są rewelacyjne i czepiać się ich nie można, o tyle symfoniczne partie stają się w pewnym momencie męczące.

Wydaje się, że do Pewnego razu w Meksyku Robert Rodriguez podszedł zupełnie na luzie (widać to w napisach początkowych, gdzie zamiast słowa film pojawia się slangowe - flick). Na planie zebrał głównie przyjaciół (Tito Larriva wciela się w postać taksówkarza), w scenariuszu zawarł mnóstwo odjechanych pomysłów i wątków, a aktorom dawał dużą swobodę w pracy na planie (często mogli zmieniać zapisane wcześniej kwestie). Niekiedy takie eksperymenty dają ciekawe efekty, ale nie jest to regułą. Pewnego razu w Meksyku jest tego najlepszym przykładem. Film jest ciężki, przydługi i ogólnie nudnawy. Jeżeli ktoś ma ochotę na dobry meksykański obraz Rodrigueza polecam "El Mariachi albo Desperado.

d4j1r19
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4j1r19