Jest w *"Spectre" scena wiekopomna, którą wspominać będą nie tylko bondolodzy. 007 budzi się w fotelu. Przed nim paraduje mysz. Agent wyciąga pistolet, mierzy do gryzonia i z pełną powagą wypowiada słowa: "Kto cię przysłał? Dla kogo pracujesz?".*
Właśnie w takim klimacie utrzymana jest 24. część przygód Bonda. Humor dominuje nad innymi właściwościami tej produkcji. Począwszy od otwierającej sekwencji, utrzymanej tym razem w tonacji kina katastroficznego, pokroju „2012” Rolanda Emmericha, aż po finał, w którym musi pojawić się obowiązkowy dylemat moralny, Bond sypie bon-motami i ripostami, przypominając o umowności fabuły i rozrywkowym charakterze serii.
Ma to swoje plusy i minusy, przy czym tych pierwszych jest, na szczęście, znacznie więcej. Sam Mendes po raz kolejny spróbował nadać Bondowi rysu dramatycznego, obciążyć go traumami przeszłości, pokazać, że jest człowiekiem z krwi i kości, którego i ciało, i uczucia można łatwo zranić. Zdecydowanie wolałem filmy, w których swoje słabości pokazywało to pierwsze. „Quantum of Solace” Marca Fostera czy „Skyfall” Sama Mendesa bezlitośnie rozprawiały się z mitem niezniszczalnego agenta. Trudno było o wymowniejszy symbol człowieczeństwa, niż kiedy Bond dostawał zadyszki bądź obnażał poszarpaną skórę na przerośniętych muskułach. W „Spectre” 007 jest na powrót bardziej tytaniczny, a jego ciała nie imają się choróbska ni słabości.
O ile wątpliwości może budzić reżyserski brak konsekwencji w portretowaniu bohatera półwiekowej franczyzy, raz przez Mendesa sprowadzanego na ziemię, a raz zupełnie odrealnianego, o tyle nie ma wątpliwości, że brytyjski reżyser poszczególne filmy z serii ma w jednym paluszku. „Spectre” to właściwie hołd oddany dziełom z Rogerem Moorem czy Pierce’em Brosnanem. Powracają więc tutaj czarne charaktery, które wyglądają, jakby całe życie spędziły na czekaniu na spotkanie z Bondem. Kiedy to następuje rozpoczyna się spektakl: nikt nie ciągnie za spust, żeby raz na zawsze pozbyć się tajnego agenta Jej Królewskiej Mości, każdy w nieskończoność przedłuża moment jego zlikwidowania, upajając się to jego cierpieniem, to wygłaszaniem patetycznych dialogów o przejęciu władzy nad światem. Nic dziwnego, że film trwa aż dwie i pół godziny.
Mimo to, specjalnie się nie dłuży. Akcja, która znów toczy się w wielu urokliwych i zróżnicowanych lokalizacjach, wciąga, a intryga, w którą wmieszani są pracownicy brytyjskiego parlamentu, próbuje przemycić kilka istotnych pytań o granicę kontroli rządu nad obywatelami. W „Spectre” program 00 okazuje się przeżytkiem, wręcz prehistorią – jak określa go jeden z rządowych watażków. Przyszłość ma tkwić w inwigilacji. W dobie kamer przemysłowych i stałej obecności w sieci nie potrzeba agenta służb specjalnych, by namierzyć poszukiwanego człowieka. Licencja na zabijanie też zaczyna wykraczać poza datę przydatności. Wszak dziś sprzątnięciem niewygodnych osób mogą zająć się drony.
Mendes pokazuje niebezpieczeństwo podobnych założeń. Jego film jednak nie wykracza poza ich zasugerowanie. Filozoficzna refleksja wzięta jest w nawias bondowskiej konwencji. Od roztrząsania, co grozi współczesnemu człowiekowi, ważniejsze są pościgi i strzelaniny. I tutaj rodzi się mój jedyny problem z najnowszym Bondem. Konwencja, która z jednej strony umożliwia wysnuwanie śmiałych tez i igranie z polityczną poprawnością, i tak jest spętana tą ostatnią. Chociaż w filmie mówi się o zamachach terrorystycznych, choćby w Tunezji, stojące za nimi osoby muszą być białe. Widz nie może nawet dostać sugestii, że tymi złymi mogliby okazać się ludzie z Bliskiego Wschodu, Azji czy Afryki. Wspominając Bondy powstające w czasach, kiedy Europę dzieliła żelazna kurtyna, w których czarne charaktery miały to rosyjską, to dalekowschodnią proweniencję, aż chciałoby się, by i pochodzenie tych współczesnych odznaczało się podobną niepoprawną brawurą. Choć tej w „Spectre” nie uświadczymy, wciąż pozostaje nam ocean innych
przyjemności. To nie jest najlepszy z Bondów, ale to wciąż trzymające poziom poprzednich filmów, godne pożegnanie Daniela Craiga ze swoją najważniejszą filmową rolą.
Autor: Artur Zaborski. Ocena: 7/10