"Strażnicy Galaktyki: Volume 3". To będzie hit. Świetny koniec serii wzrusza do łez
Jeśli kiedyś myśleliście, że nie wzruszycie się na filmie o animowanej komputerowo wydrze – byliście w błędzie. "Strażnicy Galaktyki: Volume 3" przywracają wiarę w komiksową rozrywkę na dużym ekranie.
Po serii niezbyt udanych komiksowych produkcji Filmowego Uniwersum Marvela (MCU) przed "Strażnikami" stanęło trudne zadanie ochronienia nie tylko Galaktyki, ale i całego uniwersum Kevina Feige’a. Czy udało im się obronić to drugie? Tego dopiero się dowiemy. Wiadomo natomiast, że z przytupem udało im się obronić chęć na dalsze oglądanie produkcji Marvela.
Problemów stojących przed Marvel Studios w momencie wejścia na ekrany kinowe filmu "Strażnicy Galaktyki: Volume 3" było więcej niż kilka. Zaczęło się od pandemii COVID-19, a potem było jeszcze gorzej. Widzowie zaczęli czuć się znużeni kolejnymi filmami powstającymi w ramach MCU, wpływy w kinowych kasach zaczęły się kurczyć, filmy Marvela zbierały coraz słabsze recenzje. Do tego namaszczony na lidera kolejnej Fazy MCU Jonathan Majors popadł w kłopoty z prawem, z których może się już nie wykaraskać.
Do tego jeszcze twórca serii "Strażnicy Galaktyki" James Gunn najpierw zaprezentował zbędny i słaby świąteczny odcinek specjalny swojego cyklu, by za chwilę zawinąć się i odejść do konkurencyjnego DC Studios. Nawet najwięksi wielbiciele MCU mieli więc powody do obaw, że jego pożegnanie z Marvelem pogrąży uniwersum w jeszcze większym chaosie. Nic bardziej mylnego. Bo oto wchodzą ubrani cali na czerwono, zielono, niebiesko, pomarańczowo i żółto "Strażnicy Galaktyki: Volume 3" i serwują świetne zakończenie trudnej do podrobienia trylogii.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Powstrzymując się od zbędnych spoilerów, sytuacja wygląda następująco: Peter Quill aka Star-Lord (Chris Pratt) wciąż nie może pogodzić się z tym, że Gamora (Zoe Saldana), jaką znał i kochał, przepadła na zawsze. Zatracając się w alkoholu, zaniedbuje swoje obowiązki na Knowhere. Wtem kwatera główna Strażników Galaktyki zostaje zaatakowana przez potężnego Adama Warlocka (Will Poulter). W efekcie ataku najbardziej poszkodowany jest szop Rocket (Bradley Cooper), któremu pozostaje tylko 48 godzin życia, jeśli nie pomogą mu Strażnicy. Tym nie trzeba tego dwa razy powtarzać. Rozwiązanie problemu Rocketa znajduje się w archiwach korporacji OrgoCorp, na której czele stoi Wielki Ewolucjonista (Chukwudi Iwuji).
Jedna rzecz najbardziej przemawia na korzyść trzeciej części "Strażników Galaktyki". Jest nią fakt, że to definitywne zakończenie trylogii autorstwa Jamesa Gunna, który głowi się już od kilku miesięcy nad tym, jak ożywić pogrążone w jeszcze większych problemach komiksowe uniwersum DC. Co za tym idzie, film wolny jest od największej zmory MCU. Konieczności wprowadzania coraz to nowych postaci, które w scenie po napisach nadadzą nowy tor całemu uniwersum oraz prowadzenia narracji w ten sposób, żeby nie daj Bóg nie popchnąć całego tego komiksowego świata za daleko do przodu. A najlepiej gdyby w ogóle go nie ruszać do wspomnianej wyżej sceny po napisach.
Gunn nie musiał mieć więc z tyłu głowy losu całego uniwersum Marvela, co bez wątpienia przyczyniło się do tego, że "Strażnicy Galaktyki: Volume 3" to najlepszy film MCU od dłuższego czasu. I pomyśleć, że do osiągnięcia tego wystarczyło właściwie niewiele. Ot film, który ma początek, środek i koniec, a po seansie nie trzeba zastanawiać się, co dalej z pootwieranymi na wszystkie strony wątkami.
Ta artystyczna wolność, którą Gunn posiadał właściwie od zawsze, i brak brzemienia całego uniwersum spoczywającego na jego barkach, sprawiła, że reżyser i scenarzysta po prostu zaserwował to, co potrafi najlepiej. Pełną humoru i wartkiej akcji opowieść, która chwyta za serce częściej niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Trzecia część "Strażników" znakomicie wypada na tle słabego trzeciego "Ant-Mana". Obydwa filmy w zamyśle są takie same – komiksowi bohaterowie walczą o swoje w wymyślonym świecie pełnym wszelkiej maści stworów. Efekt jest jednak diametralnie różny. Bo James Gunn posiada rzadką umiejętność pokazywania na ekranie rzeczy, które wyjęte z filmu i obejrzane bez szerszego kontekstu, mogłyby się wydawać irracjonalne, żeby nie powiedzieć, że po prostu głupie. Tymczasem Gunn układa je w film, na którym ocierasz łzę, gdy szop przytula się z wydrą, a obok podskakuje królik.
"Strażnicy Galaktyki: Volume 3" nie wymyślają kina na nowo. Przeciwnie. Korzystają ze sprawdzonych wzorców, które są podwaliną każdego udanego filmu. Wygrywają też w jeszcze jednym aspekcie, który kuleje w MCU od dłuższego czasu: czarnym charakterze. Gunn postawił na patent, który wciąż się sprawdza, choć z powodu szeroko pojętej wrażliwości rzadko się z niego korzysta: czarnym charakterem jest tu człowiek, który torturuje zwierzęta i dzieci. Z łatwością można było tu przesadzić i zamiast wzruszenia zaserwować oburzenie. Gunnowi udało się tego uniknąć.
"Strażnicy Galaktyki: Volume 3" to oddech ulgi dla wszystkich tych, którzy zawiedli się drugą odsłoną cyklu. Gunn wraca do formy z pierwszego filmu i na pożegnanie z MCU daje wszystkim film, który potwierdza jego talent. Kevin Feige na pewno zaklnie sobie pod nosem, że tak zdolny twórca będzie teraz tworzył dla konkurencji. Do kin trafił właśnie film, który przywraca wiarę w komiksową rozrywkę na dużym ekranie. Pytanie tylko, czy znajdzie się w MCU ktoś, kto będzie w stanie podążyć utorowaną przez niego ścieżką?
Łukasz Kaliński, Quentin.pl