Mimo prawie 40 lat, jakie upłynęły od premiery filmu Tobe’a Hoopera, „Teksańska masakra piłą mechaniczną” nadal uchodzi za czołowego reprezentanta plugawego nurtu, który sama zdefiniowała. Jednak w porównaniu do osiągnięć współczesnego kina gore produkcja z 1974 roku wydaje się być łagodną ramotką. Widz nie uświadczy tutaj ani fontann krwi, ani tym bardziej fantazyjnych dekompozycji ludzkiego ciała, do których przyzwyczaiły nas lata 80. i 90. Dlaczego więc pierwsze recenzje filmu były tak histeryczne, mimo że już w latach 60. amerykańskie kina drive in wyświetlały obrazy odważniejsze, łamiące formalne rygory narzucane przez wielkie studia i krytykę?
Historia opowiedziana przez Hoopera w pośredni sposób - podobnie jak „Psychoza” (Alfred Hitchcock, 1960) i „Obłąkany” (Jeff Gilian, 1972) - nawiązuje do zbrodniczego procederu jednego z najsławniejszych masowych morderców Stanów Zjednoczonych – Eda Geina. Sam film nakręcony, jak wspomina reżyser w dokumencie „The Shocking Truth” (Dawid Gregory, 2000) za niewielką kwotę 140 tys. dolarów, był mu potrzebny na zasadzie przepustki, tam gdzie mierzył – do Hollywood. Hooper miał wprawdzie na koncie debiutancki „Eggshells” (1969), wyróżniony na paru festiwalach, jednak zbyt niszowy i "artystyczny", aby zostać zauważony przez kogoś z Los Angeles.
Za pieniądze, wyłożone przez studio Vortex (m.in. "Głębokie gardło") w upalne lato 1973 roku, wraz z grupą znajomych, rozpoczął zdjęcia do filmu, który idealnie wpisywał się w zapoczątkowaną kilka lat wcześniej „amerykańską krwawą falę”, definiującą na nowo filmową grozę.Widza lat 70. nie straszyły już Cormanowska gumowa bestia z głębin czy niegodziwy „Mózg z planety Arous” (1957). Wizja gatunku postulowana przez George'a Romero, Wesa Cravena czy Hoopera nie miała już nic wspólnego z bezpiecznym strachem. Nastał kolejny okres w dziejach horroru – kino cielesne, w którym zło stało się bliższe i namacalne jak jeszcze nigdy dotąd.
„Zarobimy miliony!”
Film mający swoją premierę 1 października 1974 roku, od samego początku wzbudzał kontrowersje. Krytyka nazywała go „beznadziejnym kiczem”, a określenie „zwyrodniały” było najdelikatniejszym epitetem pojawiającym się w recenzjach prasowych. Roger Ebert zwracał uwagę na zadziwiająco wysoki poziom warsztatowy, sugerując jednocześnie, że „Teksańska masakra..." jest filmem, który spokojnie można sobie odpuścić. Po przeczytaniu jednej z takich miażdżących opinii, aktor Gunnar Hansen miał powiedzieć – „Zarobimy miliony!”. Jego słowa okazały się prorocze.
Jednym z powodów takiej oceny był prowokujący, a zarazem mylący tytuł filmu, który z miejsca zapewnił dziełu rozgłos i zaszczytną wysoką pozycję na listach cenzorskich. Dla tych, którzy nigdy wcześniej nie mieli styczności z obrazem Hoopera, tytuł przywołuje natychmiast negatywne (lub obiecujące) konotacje. Nic bardziej błędnego - mimo wymownego tytułu, „The Texas Chain Saw Massacre” ma niewiele wspólnego z późniejszymi filmami gore pokroju „Martwicy mózgu” (Peter Jackson, 1991) czy kultowego „Story of Ricky” (Ngai Kai Lam, 1991). Mimo to, obraz został zakazany m.in. w Brazylii, Chile, Finlandii, Szwecji i Wielkiej Brytanii, gdzie od razu trafił na niesławną listę Video Nasties. W Australii „Teksańska masakra...” miała
swoją oficjalna premierę dopiero w latach 80.
W fakcie zupełnego braku tryskającej posoki, niektórzy upatrują czysto kreacyjne posunięcie. Prawda jest jednak bardziej prozaiczna. Chcąc, aby ich produkcja uzyskała odpowiedni rating i była dozwolona także dla nastoletniej widowni, twórcy świadomie zrezygnowali z ukazywania śmiałych scen gore. Dlatego w całym filmie zobaczymy zaledwie kilka kropel krwi.
Ból, łzy i toporny warsztat
Nie zmienia to jednak faktu, iż „Teksańska masakra...” od samego zawiązania akcji, wywołuje uczucie niepokoju, który w momencie pojawienia się postaci granej przez Gunnara Hansena przeradza się w autentyczną grozę i terror. Hooper, aby uwiarygodnić swoją opowieść, posłużył się poetyką dokumentu, rezygnując przy tym z warsztatowej poprawności – kamera „z ręki”, taśma 16 mm, ziarnisty obraz w bardzo sugestywny sposób kreują pozory autentyczności. Dodajmy do tego dość amatorską grę nikomu nieznanych młodych aktorów oraz toczone przez nich trywialne dialogi. W jednym z wywiadów reżyser zdradził, że w niektórych scenach ból malujący się na twarzach nastoletnich ofiar był jak najbardziej prawdziwy, co niewątpliwie nadało obrazowi jeszcze większego złudzenia realizmu. Zdaniem Piotra Sawickiego - autora „Odrażające, brudne, złe. 100 filmów gore” – twórcom udało się osiągnąć rezultat totalnego szoku u publiczności, również dzięki wykorzystaniu elementu zaskoczenia. Jeżące włosy sceny odbywają się tak nagle, że po skończonym seansie widz jeszcze długo jest przeświadczony, że zobaczył więcej niż w istocie pokazano.
Również świat przedstawiony „Teksańskiej masakry...” odgrywa niezwykle istotną rolę w wywoływaniu u widza ambiwalentnych emocji. Wyblakła, pastelowa kolorystyka, zakurzony krajobraz Teksasu odrealniają miejsce zdarzeń, wciągając bohaterów w świat sennego koszmaru. Otwarta przestrzeń, która nie powinna wywoływać niepokoju, tutaj przytłacza i osacza widza. Wszystkie te elementy, podkreślając nihilistyczną wymowę obrazu, wpisują się w klasyczne założenie filmów gore, o braku występowania jakichkolwiek pozytywnych wartości oraz ich rozpadzie. Tu dochodzimy do sedna.
Szarganie świętości
„Teksańska masakra piłą mechaniczną” - określona mianem Gone with the Wind of Meat Movies - i nakręcone dwa lata później przez Cravena „Wzgórza mają oczy” dotykają, a właściwie szargają – bo to bardziej adekwatne w tym wypadku słowo - jednej z najświętszych wartości Stanów Zjednoczonych: instytucję rodziny. Jak bowiem inaczej nazwać zabieg uczynienia rodziny zwyrodniałych kanibali głównym bohaterem zbiorowym? Zarówno film Hoopera, jak i obraz Cravena zbudowane są na antynomii. W obu dochodzi do konfrontacji dwóch modeli życia rodzinnego – normalnego i monstrualnego. W „The Texas Chain Saw Massacre” mamy do czynienia z grupą dzieci kwiatów i familią
zdegenerowanych kanibali, natomiast u reżysera „Koszmaru z ulicy Wiązów” zamiast nastolatków występują typowi przedstawiciele amerykańskiej klasy średniej.
Chas Balum, w swojej książce „Beyond Horror Holocaust”, podkreśla, że reżyser oprócz bezlitosnego skarykaturowania modelu amerykańskiej rodziny dopuścił się jeszcze dwóch zbrodni wymierzonych bezpośrednio w tradycję kulturową Stanów Zjednoczonych. Po pierwsze, bezpardonowo zaatakował instytucję tzw. road trips – najczęściej rodzinnych wypraw, mających na celu poznanie swojego kraju, zbliżenie się współtowarzyszy włóczęgi czy odbycia podróży sentymentalnej.Po drugie, w zamierzeniu Kima Henkela scenariusz filmu miał być demitologizacją amerykańskiej prowincji, która w dziesiątkach filmów przedstawiana była jako jedna z ostatnich ostoi tradycyjnych wartości życia zgodnego z biblijnymi przykazaniami i rytmem natury. To właśnie sielski countryside, gdzie nikt nie zamyka drzwi na klucz, a najgroźniejsza zbrodnia to kradzież cukierków w miejscowym sklepie, w rozlicznych obrazach przeciwstawiano wielkomiejskiej betonowej dżungli z jej spalinami i przestępczością.
Ameryka w krzywym zwierciadle
Twórca „Zjedzonych żywcem” nigdy nie ukrywał, że jego „rodzina” ma charakter czysto parodystyczny, wymierzony w amerykańską klasę średnią i jej nastawiony na konsumpcję styl życia. W książce „Slasher Movies” Mark Whitehead zauważa jednak, że pomimo swego zdeprawowania Saweyrowie – których nazwisko pada dopiero w drugiej części filmu - starają się zachować pozory normalności, oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe. Farma niczym nie wyróżnia się na tle setek podobnych gospodarstw rozsianych na prowincji. Jest w miarę zadbana, a na tyłach domu suszy się śnieżnobiałe pranie. Sielski obrazek psuje tylko ludzki ząb, który Pam znajduje chwilę przed zawiśnięciem na rzeźnickim haku. Nieco inaczej przedstawia się wnętrze – meble i cała reszta wyposażenia, zostały zrobione ze szczątków poprzednich ofiar...
To właśnie w zderzeniu przejawów normalności z procederem uprawianym przez zdeprawowanych kanibali, należy w główniej mierze upatrywać histerycznych reakcji widowni i alarmujących recenzji oburzonych krytyków. Film Tobe’a Hoopera to przede wszystkim udana próba przeszczepienia na grunt horroru treści poruszanych przez kino kontestacji, które do tamtej pory zarezerwowane było dla głównego nurtu. Kolejne odsłony „Teksańskiej masakry” nie miały mieć już takiej siły, co fenomenalna część pierwsza (nie wspominając o remaku), a współczesne dokonania Hoopera jedynie potwierdzają, że jest on twórcą jednego filmu.
Grzegorz Kłos, serwis film.wp.pl