"Terminator: Genisys": Z siwizną, ale i z przykopem [RECENZJA]
Wykres jakości poszczególnych elementów serii "Terminator" byłby prawdziwą sinusoidą. Po świetnym starcie poprzeczkę podwyższa jeszcze bardziej część druga; aż tak, że trzecia z rozpędu ryje o dno; cykl ratuje twarz w czwartej odsłonie, ale nie na tyle, by móc ją porównać z filmami ojca pomysłu: Jamesa Camerona. Jak do tej układanki ma się *"Terminator: Genisys"?*
Na początku warto nadmienić, że „Genisys” zdaje się śmiało ignorować fakt istnienia części trzeciej i czwartej. Film jest jednocześnie kontynuacją „dwójki”, remakiem dwóch pierwszych odsłon i rebootem całej serii. W dobie popularności ukłonów w stronę minionych dekad (patrz: rekordowy box-office „Jurassic World” i ogromna popularność „Kung Fury” w sieci) podobna taktyka wydała się wyjściem logicznym. Zaowocowało to filmem nostalgicznym, autoironicznym względem całej serii, ale też niechlujnie napisanym i pośpiesznie zmontowanym.
W „Genisys” wracamy do roku 2029, gdzie po raz kolejny poznajemy Johna Connora (Jason Clarke), który wysyła Kyle'a Reese'a (Jai Courtney) w przeszłość, do 1984 roku, by chronić swoją matkę, Sarę (wystylizowana na Lindę Hamilton, znana z „Gry o tron” Emilia Clarke) przed terminatorem, który również przybył z przyszłości, by ją eksterminować. Do tej pory fabuła jest lustrzanym odbiciem tej z pierwotnego filmu. Do udanej stylizacji na lata 80. (nie tylko w kwestii kostiumów i scenografii, ale – przede wszystkim! – korekcji barwnej i charakterystycznych ujęć) zostaje wprowadzone jednak novum. Już nie tylko T-100 (umiejętnie wpleciony z oryginalnego filmu dzięki technice cyfrowej) staje przeciwko O'Connor, ale i znane z „T2” T-1000 (Byung-hun Lee), a także poczciwy T-800 (Arnold Schwarzenegger), który – jak się okazuje – w tej wersji wydarzeń towarzyszy Sarze od 9 roku życia.
Fabuła prędko zaczyna się gmatwać, postaci wędrują do 2017 roku, wspomnieniami brodząc jednocześnie w latach 70. i 90. ubiegłego wieku. Jako że akcja gna na łeb, na szyję, brak choćby chwili na pozszywanie tej plątaniny w sensowną całość. Jeśli jednak zmrużyć oko na tuziny nieścisłości i aktywować tryb „zawieszenia niewiary”, to najnowsza część „Terminatora” może sprawić sporo frajdy. To film dedykowany dla wszystkich wychowanych na Cameronowskich klasykach – nic dziwnego, że sam ojciec-założyciel sagi mianował „Genisys” oficjalną trzecią częścią serii. Reżyser Alan Taylor (serialowy wyrobnik i reżyser drugiego „Thora”) w co drugiej scenie cytuje bądź parodiuje najbardziej klasyczne z momentów dwóch pierwszych filmów. Gdzieniegdzie cytat jest zbyt dosłowny i nachalny (jak w pościgach z udziałem „T-1000”), kiedy indziej jest – jak to się mawiało na podwórku – w dechę (jak CGI ewidentnie nawiązujące do techniki, którą dysponował Cameron w 1991 roku).
Gwoździem programu pozostaje Schwarzie – w ostatnich partiach filmu paradujący z licznymi zmarszczkami i pełną siwizną – ale wciąż świetnie radzący sobie w scenach potyczek i ze swadą żartujący sam z siebie. Między nim a towarzyszącą mu Clarke wytwarza się jakaś chemia, choć samej aktorce nie do twarzy z rynsztunkiem i oryginalna Connor–Hamilton z pewnością spuściłaby twórcom ostry łomot za tę decyzję castingową.
To zadziwiające, ale dla tych kilku odgrzewanych kotletów podlanych nowym sosem warto było tyle czekać.