Transformers: Przebudzenie Bestii – recenzja filmu
Najnowsza odsłona cyklu filmowego traktującego o wielkich robotach zmieniających się w samochody wnosi do serii powiew świeżości. I wyciąga ją na poziom niewidziany w kinowych Transformers od pierwszego filmu sprzed 15 lat.
Bumblebee to ulubieniec fanów, temu nie da się zaprzeczyć. Wszyscy kochają żółtego transformera, który zmienia się w kultowego Chevroleta Camaro oraz, w niektórych przypadkach, zdezelowanego Volkswagena Garbusa. Mimo to Bumblebee było już za dużo. To przesympatyczny transformer, ale za często widzieliśmy go na pierwszym planie w filmach z tej serii. Jest tyle innych świetnych Autobotów, którym również należy się trochę czasu ekranowego. I Transformers: Przebudzenie Bestii wreszcie im go daje. Jest to jeden z powodów, dla których najnowsza część filmowego cyklu jest prawdopodobnie najlepszą od 2007 roku i pierwszego, przebojowego filmu Michaela Baya.
Jasne, Bumblebee w Przebudzeniu Bestii również się pojawia. A nawet ma do odegrania ważną rolę. Nie ma fana Transformers, którego serce nie zabije szybciej, gdy zobaczy to wysłużone Camaro. Pierwsze skrzypce gra tu jednak ktoś inny. I gra bardzo dobrze. Gadatliwy, przyjacielski Mirage świetnie sprawdza się w swojej roli. A Porsche 911, w które się zmienia, jest dla wielu wozem jeszcze bardziej kultowym niż żółty Chevrolet. Mirage oraz jego przypadkowy najlepszy kumpel, pochodzący z Brooklynu były żołnierz Noah, to świetny pierwszoplanowy duet, nie gorszy niż Sam Witwicky i Bumblebee z pierwszego filmu oraz Charlie Watson i znów Bumblebee z Bumblebee.
Roboty z innej planety
Akcja Transformers: Przebudzenie Bestii rozgrywa się w połowie lat 90. XX wieku i jest w pewnym sensie kontynuacją wątków rozpoczętych w Bumblebee, choć nie wraca do wojny Autobotów z Deceptikonami. Zamiast tego rozpoczyna inny wątek, który najprawdopodobniej jeszcze powróci w przyszłości do tej filmowej serii. Chodzi oczywiście o arcywroga wszystkich Transformersów, czyli pożerającego planety Unicrona. To właśnie z tą wiecznie głodną bestią przyjdzie się tym razem zmierzyć filmowym bohaterom. Nie bezpośrednio, na szczęście dla Mirage’a, Optimusa i reszty. Unicron jest zbyt potężny nawet dla dzielnych Autobotów. Już Scourge i jego Terrorcony, czyli wysłannicy złego, robotycznego półboga, są wyzwaniem, które może być zbyt dla nich wielkie, jeśli nasi bohaterowie nie otrzymają pomocy.
A pomoc przychodzi z nieoczekiwanej strony. Dokładniej zaś z innej planety. To znaczy innej niż Cybertron, utracony po przegranej wojnie z Deceptikonami. I, żeby było jeszcze zabawniej, nowi sojusznicy Autobotów są nie tylko z innego świata, ale również z innego czasu. Maximale, bo właśnie o ich mowa, pochodzą z odległej przyszłości i są potomkami naszych "dzisiejszych" Autobotów. A Optimusa Prime’a otaczają czcią jako legendarnego herosa ze swoich legend. Jak to się stało, że pojawili się na Ziemi pod koniec XX wieku?
Nowa historia
Wytłumaczenie tego, skąd Optimus Primal, Airrazor oraz pozostałe Maximale wzięły się na Ziemi, jest oczywiście fantastyczne, ale o dziwo nie tak bardzo, jak to już w filmach z serii Transformers bywało. Scenarzyści Przebudzenia Bestii może i nie stworzyli opowieści, która aż prosi się o nominację do Oscara, ale wykreowana przez nich historia ma sens, jest spójna i wystarczająco wiarygodna. Oczywiście pojawiają się w niej potężne artefakty i śmiertelne zagrożenie dla transformerów oraz przy okazji całej Ziemi, ale wszystko jest dobrze wytłumaczone i uzasadnione.
Choć może się wydawać, że Przebudzenie Bestii to jeszcze jeden prequel serii firmowanej przez Michaela Baya, to wcale tak nie jest. Zarówno Bumblebee, jak i teraz Przebudzenie Bestii to nowa linia czasowa w uniwersum Transformers, która nie ma nic wspólnego z pierwszymi pięcioma filmami. To całkiem nowa historia. I wygląda na to, że lepsza.
I nowa wizja
Choć wspomniany, wielce zasłużony dla tego filmowego cyklu Michael Bay jest producentem wykonawczym Transformers: Przebudzenie Bestii, podobnie jak Steven Spielberg zresztą, to widać, że reżyser Steve Caple Jr. ma własną wizję wielkich robotów. Taką, w której więcej widać. Gdy w najnowszym filmie roboty ze sobą walczą, ścigają się albo chociażby transformują, to jest to rzeczywiście pokazane. W takich normalnych ujęciach, a nie jak u Baya właśnie, gdzie cała akcja była chaosem kolorowego metalu i kakofonii wybuchów.
Nawet wielka finałowa bitwa z Przebudzenia Bestii, z definicji pełna rozmachu i chaotyczna, jest bardziej przejrzysta niż kompletnie niż naładowane efekciarstwem sceny z "dawnych" Transformers. To naprawdę miłe, że w końcu coś widać. I słychać też. Głównie świetną ścieżkę muzyczną, w której można znaleźć kilka bardzo dobrze dobranych hip-hopowych klasyków z lat 90.
Nowy start dla serii
Transformers: Przebudzenie Bestii może nie zapisze się w historii X muzy, ale nikt raczej tego nie oczekuje po tej serii filmów akcji. W swojej kategorii jest to jednak kino naprawdę dobre. W szczególności zaś na tle całego cyklu. Nie licząc bardziej kameralnego Bumblebee, można spokojnie i z dużą pewnością stwierdzić, że Transformers: Przebudzenie Bestii to najlepsza jego część od czasów pierwszej odsłony. Nowy film jest wierny głównej myśli przewodniej całej serii, czyli pokazywaniu wielkich robotów robiących w efektowny sposób rzeczy pełne rozmachu w epickiej scenerii, ale nie popełnia błędów przeszłości i robi to w sposób bardziej sensowny, przejrzysty i ciekawszy. I nie mniej widowiskowy.
Końcowe sceny jasno sugerują, że Przebudzenie Bestii to nowy start dla tego filmowego cyklu. I jest to start wyjątkowo dobry.