Travolta i Washington ratują Metro przed katastrofą
Nakręcenie marnego, nie dającego się oglądać filmu, kiedy ma się do dyspozycji Johna Travoltę i Denzela Washingtona, to nie lada osiągnięcie. Dokonanie czegoś takiego byłoby bez wątpienia oznaką talentu – może mało nadającego się do wpisania w CV, ale jednak. Taka niezwykła sztuka reżyserowi Tony’emu Scottowi się (niestety?) nie udała, Metro Strachu daje się więc oglądać bez bólu. Film ma emocjonujące momenty, aktorstwo stoi na wysokim poziomie, a podstawowe założenia akcji nie rażą i pozwalają przez większość czasu śledzić losy bohaterów z zaangażowaniem.
21.08.2009 16:33
Największy problem polega jednak na tym, że film nie wie czym tak naprawdę chce być. Remake nakręconego w 1974 roku obrazu pod tym samym tytułem to prosta w gruncie rzeczy historia przejęcia pełnego pasażerów wagonu metra dla okupu, w której na pierwszym planie znajduje się konfrontacja między porywaczem, nazywającym siebie Ryder (Travolta), a kontrolerem ruchu, Walterem Garberem (Washington). Ten ostatni ma to nieszczęście, że jest pierwszą osobą, z którą porywacz się kontaktuje. Pierwszą i ostatnią, bo od momentu pierwszej rozmowy między nimi, Ryder odmawia wymiany zdań z kimkolwiek innym. Tego typu psychologiczny pojedynek pomiędzy „dobrym” a „złym”, którzy ostatecznie okazują się do siebie pod wieloma względami zaskakująco podobni, nie jest w kinie niczym nowym, ale kompetentne aktorstwo (bo o oscarowych rolach trudno tu jednak mówić) sprawia, że w Metrze Strachu ogląda się go nie bez przyjemności.
Szkoda tylko, że reżyserowi najwyraźniej to nie wystarczyło. W końcu mamy 2009 rok i historia opierająca się na rozmowie (i to przez większość czasu wyłącznie radiowej) nikogo nie porwie. Zupełnie niepotrzebnie wprowadza więc Scott do filmu kompletnie nieuzasadnione sceny akcji, momentami aż groteskowe. Sekwencja, w której policjanci wiozą Ryderowi przez miasto umówiony okup, wygląda, jakby żywcem wyjęto ją z Różowej Pantery. Z niewiadomego powodu policyjny konwój staje się celem zmasowanego ataku przejeżdżających obok cywilnych samochodów, taksówek, czy karetek, samochody latają z lewej na prawą, wirują w powietrzu, rozbijają się, z radiowozu wyczołguje się ranny policjant, a w całym tym pościgu bez ściganego ginie chyba więcej osób, niż Travolta zabija przez cały film. Przy okazji zresztą można odnieść wrażenie, że w Nowym Jorku bezpieczniej jest jechać rozpędzającym się i pozbawionym motorniczego wagonem metra, niż radiowozem na sygnale.
Mało interesujący wydał się twórcom najwyraźniej również sam główny wątek porwania pociągu dla 10-milionowego okupu. Wprowadzają więc szereg wątków pobocznych i dodatkowych motywacji dla bohaterów. Ryder wychodzi więc nie tyle na prostego terrorystę, a na sprytnego rekina finansjery, który przejęcie metra wykorzystuje jako okazję do szybkiego wzbogacenia się na giełdzie (wątek ten jest zresztą zupełnie niezrozumiały, a jego przedstawienie widzowi ogranicza się do pokazywania jakichś wskazujących w dół i w górę strzałek, rosnących wykresów i liczb, mówiących o tym, że Travolta dzięki atakowi zarobił na giełdzie 350 milionów dolarów – pamiętajmy, mamy rok 2009 i nikt przy zdrowych zmysłach nie strzela do ludzi za marne 10 milionów). Garber okazuje się zaś nie tak kryształowo czysty, jak początkowo sądzimy, całą sytuację wykorzystując jako okazję do odkupienia własnych „win” (moralna ambiwalencja wg Metra Strachu: „no dobra, wziąłem łapówkę, ale i tak miałem podjąć taką decyzję jak podjąłem, a pieniądze wydałem
na szkołę dla córek”). A opowieść, która w innym wypadku byłaby może mało oryginalna, ale przynajmniej czytelna i dynamiczna, staje się momentami zwyczajnie niedorzeczna.
Nie pomagają jej też miejscami kompletnie niezrozumiałe powody, kierujące głównymi bohaterami. I tak jak można zrozumieć, że Ryder po 10 latach spędzonych w więzieniu za przekręty finansowe decyduje się na taką a nie inną drogę szybkiego wzbogacenia się, tak przedstawienie go ostatecznie jako jakiegoś religijnego fanatyka niebojącego się śmierci („wszyscy jesteśmy to winni Bogu”), czy wręcz o nią proszącego, eliminuje jakąkolwiek dozę realizmu, jaką można było znaleźć w tej postaci. Podobnie Garber – początkowo, przedstawiony jako „właściwy człowiek na niewłaściwym miejscu”, wzbudza sympatię i zrozumienie swoją gotowością poświęcenia się i zaryzykowania własnego życia dla ocalenia kilkunastu niewinnych istnień. Może to i trochę hollywoodzkie, ale niech będzie. Ale już kiedy rusza w pościg za przestępcami tylko po to, żeby ocalić przed wydaniem na niecne cele 10 milionów dolarów z pieniędzy podatników, staje się żałosną karykaturą samego siebie.
Na całe jednak szczęście po tym momencie udaje mu się w oczach widza odkupić szybkim zniknięciem z ekranu. Drugą zaletą Metra Strachu jest bowiem, poza przyzwoitym aktorstwem, niezbyt długi jak na dzisiejsze standardy czas trwania (106 minut). Można reżyserowi podziękować przynajmniej za to, że nie uległ pokusie wydłużania w nieskończoność zakończenia. Może i „na szczęście nie trwa to zbyt długo” to nie najlepsza rekomendacja, ale mimo wszystko, jeżeli chodzi o rozrywkowe kino akcji, można trafić dużo gorzej. No i kilka naprawdę niezłych momentów (szczególnie w scenach bezpośredniego spotkania Rydera i Garbera) pozwala wyjść z kina bez poczucia straconego czasu.