Trzy matki i najlepszy ojciec świata

Północnoeuropejscy twórcy (Lars von Trier czy Thomas Vinterberg)
przyzwyczaili nas do tego, że jeśli cała rodzina pojawia się na uroczystej fecie, weselić jest się strasznie trudno. Na jaw wychodzą bowiem długo skrywane tajemnice, nerwy przestają być trzymane na wodzy, a kielich goryczy przelewa się raz a dobrze. Justin Zackham europejskie tradycje ma w dalekim poważaniu. Jawi się raczej jako fan niepoprawnych dialogów spod znaku Woody’ego Allena i intryg z brazylijskich telenowel rodem.

12.07.2013 12:50

„Wielkie wesele“ jest po brzegi wypełnione niezłymi dowcipami i zabawnymi rozwiązaniami inscenizacyjnymi. Zackham udowadnia, że film, na którym można rozsypywać popcorn ze śmiechu, nie musi być prymitywną komedią, w której piętrzą się stereotypy. Fakt, że reżyser doskonale zdaje sobie sprawę z zasad gatunku i nie pretenduje do miana twórcy kina psychologicznego z wyższej półki sprawia, że historia jest ironiczna, autentycznie zabawna, a jej bohaterowie mają do siebie zdrowy dystans. Nie ma w filmie patetycznej sceny, której nie przełamałby dobry gag, ani wzruszenia, jakie nie obróciłoby się w serię pomyłek.

„Wielkie wesele“ to też świetnie zaplanowany popis kreacji aktorskich. I nie tylko ze względu na pokoleniową przynależność dzieli bohaterów młodszych (którzy jeszcze biorą życie na poważnie) od starszych (którzy wiedzą, że na pewne sprawy trzeba patrzeć z przymrużeniem oka) spora cezura. Jak zwykle bywa też na tradycyjnych weselach – matki i ojcowie znacznie lepiej się bawią i dużo więcej przeżywają niż młodzi, zahukani nowożeńcy. Przy perypetiach Dona Griffina (Robert de Niro), jego byłej żony Ellie (Diane Keaton)
i nowej dziewczyny Bebe (Susan Sarandon)
przypadki rodzeństwa wydają się mało istotne. Punktem zapalnym fabuły jest co prawda wesele adoptowanego syna Dona i Ellie, Alejandra (Ben Barnes), ale wszystkie punkty zwrotne dotyczą już relacji, w jakie wplątują się jego rodzice, macocha i biologiczna matka, która po raz pierwszy przyjeżdża w odwiedziny z Kolumbii. Wraz z nią w domu państwa Griffinów pojawia się też zestaw kulturowych uproszczeń, którymi – o dziwo – Zackham żongluje z wielką wprawą
unikając popadania w żenujący banał. Komizm jego filmu, któremu nie sposób się nie poddać, rodzi się również na przecięciu klasycznego typażu i kwestionującej go narracji. Choć jego najmłodsi bohaterowie są pod trzydziestkę, wszystkich niezmiennie zaprzątają problemy okresu wczesnego dojrzewania.

Chociaż niekiedy zbyt dużo w „Wielkim weselu“ tradycjonalizmu, jaki w zbyt prosty sposób zostaje zakwestionowany; choć film jest ewidentną próbą podtrzymania amerykańskiego mitu Ziemi Obiecanej, gdzie na zasadzonym nad jeziorem drzewie wykuwa się imiona niemowląt w czepkach urodzonych – obraz Justina Zackhama jest radosnym i w swojej prostocie szczerym hołdem złożonym idei współczesnej patchworkowej rodziny, która nie zna bólu, patologii i biedy – i jako taki sprawdza się znakomicie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)