W dosłownym tłumaczeniu tytuł filmu Petera Greenawaya znaczy tyle, co „tonąc w numerach”. I jeśli tak to zinterpretujemy, to jest to bardzo przewrotny tytuł, ponieważ dzieło tego nietuzinkowego angielskiego reżysera opowiada o kobietach, które … utopiły swoich mężów. Wydarzenia te stanowią główną oś fabuły „Wyliczanki”, ale struktura filmu jest dużo bardziej skomplikowana. Greenaway prowadzi bowiem narrację w sposób nieco abstrakcyjny, a na pewno awangardowy. Zresztą taki sposób filmowania to wizytówka twórcy, uznawanego za jednego z najbardziej oryginalnych i wizjonerskich współczesnych reżyserów.
Konstrukcja filmu składa się z wielu luźno powiązanych ze sobą sekwencji i drobnych, krótkich scen. Mimo to fabuła prowadzona jest z zaskakująco żelazną konsekwencją. Każdy, pozornie oderwany obraz nabiera po jakimś czasie sensu i kontekstu, wkomponowując się zgrabnie w całość. Spoiwem, które łączy wszystkie sceny, akcję i poszczególne historie jest mała dziewczynka, ubrana w suknię żywcem wziętą z portretów infantek, malowanych przez Velazqueza. Ona obecna jest w scenie otwierającej film, skacząc na skakance i odliczając od jednego do stu, wymieniając przy każdej liczbie nazwę jakiejś gwiazdy. Przestaje, gdy dolicza do stu i właśnie ta liczba wyznacza rytm całej „Wyliczanki”. Od tej pory każdej scenie w filmie towarzyszyć będzie liczba, ułożona w porządku rosnącym. Cyfra 100 ukaże się w ostatniej scenie, tak więc gdy nasza wyliczanka dobiegnie końca, skończy się i film. Dzięki temu z góry ustalonemu porządkowi Greenaway ujmuje niesforną fabułę i swój chaotyczny filmowy świat w sztywne ramy.
Głównymi bohaterkami „Wyliczanki” są trzy kobiety w różnym wieku, matka i jej dwie córki, noszące to samo imię: Cissie. Pierwsza z nich (grana przez stateczną Joan Plowright) po powrocie do domu znajduje swojego męża Jake’a pijanego, baraszkującego w wannie z nagą, o wiele młodszą od niego Nancy, dziewczyną z sąsiedztwa. Nie jest to pierwszy wybryk starego rozpustnika, ale Cissie numer 1 ma już tego najwyraźniej dość. Z zimną krwią, zupełnie spokojnie przytrzymuje głowę niewiernego męża pod wodą tak długo, aż nieborak topi się. Następnego dnia Cissie przenosi nieświadomą niczego Nancy do jej domu, a sama udaje się do znajomego koronera Madgetta (świetny w tej roli Bernard Hill), by ten stwierdził zupełnie naturalną śmierć Jake’a. Madgett oczywiście, ze względu na starą zażyłość, daje się przekonać, mimo iż Cissie otwarcie przyznaje mu się do zabicia męża. Zachęcona zbrodnią matki, Cissie numer 2 (spokojna, rezolutna Juliet Stevenson), mająca także problemy natury seksualnej ze swoim mężem Hardy’m (który, w
odróżnieniu od Jake’a, w ogóle nie jest chętny do swawolenia nawet ze swoją żoną), postanawia się go pozbyć. Wzorem swojej imienniczki, pomaga utopić się Hardy’emu, który mimo, że był kiepskim pływakiem, zapragnął morskiej kąpieli. Jednak całą sytuację widziało kilku świadków, a dwóch z nich (biegacze z numerami 70 i 71 na koszulkach) nawet pomagało Cissie wyciągnąć topielca z wody. Mają oni wątpliwości, czy mężczyzna sam się utopił. Ale oczywiście Madgett stwierdza, że Hardy zmarł z przyczyn naturalnych. Budzi to spore podejrzenia okolicznych mieszkańców, którzy mają swoje teorie na temat tych dwóch zagadkowych śmierci. W okolicy zjawiają się też dwaj bracia Jake’a, Jonah i Moses, którzy wspólnie z panami 70 i 71 oraz Nancy zawiązują konspirację, mająca na celu wyjaśnić okoliczności tych dwóch „tragicznych wypadków”. Dołącza do nich również Bellamy, narzeczony najmłodszej Cissie, pakując się przez to w tarapaty. Bowiem Cissie numer 3 (nieco szalona Joely Richardson) też ma zbrodnicze zamiary wobec
Bellamy’ego i nawet ślub z nim nie będzie w stanie jej przeszkodzić. Gdy kobiety mszczą się na swoich mężach, żaden mężczyzna w okolicy, nawet Madgett, nie może się czuć bezpieczny.
Pomiędzy tymi wydarzeniami obserwujemy pogmatwane relacje między głównymi bohaterami. Madgett, stary kawaler, próbuje wyzyskać sytuację i kolejno podrywa świeżo upieczone wdowy. Mimo odrzucenia ze strony każdej dalej kryje swoją niedoszłe kochanki. Na stosunki między nimi cieniem kładą się podejrzenia okolicznych mieszkańców. Wszystko to obserwuje chłopiec o imieniu Smut (ciekawa, choć jedyna w karierze rola Jasona Edwardsa), mieszkający z Madgettem. Ma on bardzo dziwne hobby, które polega na liczeniu niemal wszystkiego, co znajdzie. Liczył już np. sierść na psie, albo pszczoły w ulu, ale najbardziej lubi zliczać martwe zwierzęta (a także ludzi), a każde miejsce oznacza odpowiednim numerem i celebruje wystrzeliwując fajerwerki. Do jego zajęć należy również wymyślanie różnych pogmatwanych gier i zabaw. Prezentowane przez niego gry stanowią dosyć dużą część filmu. Szczególnie pewna gra w „katowskiego krykieta”, mająca tak skomplikowane zasady, że nikt nie wie do końca, na czym ona polega. Cały sens jednak
kryje się w tym, że stanowi ona odzwierciedlenie całego świata „Wyliczanki”, jej bohaterów i wydarzeń, będąc przy tym komentarzem całego filmu i punktem zaczepienia do rozmaitych jego interpretacji.
„Wyliczanka” stanowi niebanalne połączenie filmowej baśni z kryminałem, okraszonym tak bardzo brytyjskim czarnym humorem. Ciekawe postacie, intrygi, morderstwa, a do tego nieustanna obecność śmierci nadają temu filmowi specyficzny klimat. Akcję do przodu posuwają sceny zbrodni, a pozostałą część wypełniają sielankowe, czasem trywialne dialogi między bohaterami, a także pogrzeby (no bo trup ściele się tu gęsto). Wszystko to sprawia, że „Wyliczanka” to bardzo oryginalny i intrygujący obraz. Bardzo dużo jest tu symboliki, ukrytych znaczeń i nawiązań do słynnych dzieł malarstwa. Wiele scen to żywcem przeniesione na ekran i ożywione obrazy i chyba tylko znawca sztuki (a do tego taki erudyta jak zafascynowany malarstwem Greenaway) mógłby je wszystkie właściwie rozpoznać.
Podsumowując, „Wyliczanka” składa się z kilku warstw. Pierwsza, fabularna, jest całkiem przystępna i zrozumiała, pełna intryg i rubasznych scen. Druga, plastyczna, dotyczy czystko wizualnej strony filmu. Zbudowana jest z malowniczych, nastrojowych zdjęć autorstwa Sachy Viernego, pełnych estetycznego piękna. Do tego dochodzi jeszcze klimatyczna, spokojna muzyka Michaela Nymana, wprowadzając widza w odpowiednie do akcji nastroje. Trzecia warstwa najbardziej prowokuje i jest najtrudniejsza w interpretacji. To efekt najśmielszych fantazji Greenawaya, w których odchodzi on całkowicie od tradycyjnych koncepcji kina, szukając nowych środków wyrazu.
„Wyliczanka” jest filmem awangardowym, ciężkim w odbiorze, ale mimo wszystko dobrze się go ogląda. Powinien spodobać się każdemu, kto szuka w kinie artyzmu i jest otwarty na nowe doświadczenia.