Viggo Mortensen przytył do roli 20 kg. "Musiałem codziennie zjeść górę żarcia" [WYWIAD]
Viggo Mortensen na planie filmu "Green Book" dostał w kość. - Szybko to obżarstwo stało się przykrym obowiązkiem - mówił naszej amerykańskiej korespondentce. Poznajcie szczegóły wyzwania aktora, którego Polacy pokochali za rolę Aragorna we "Władcy Pierścieni".
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Yola Czaderska-Hayek: Film "Green Book" zrobił furorę na gali Złotych Globów i wydaje się jednym z oscarowych pewniaków. Trudno uwierzyć, że miałeś opory przed przyjęciem tej roli. Naprawdę tak było?
Viggo Mortensen: Można tak powiedzieć. Gdy usłyszałem, że mam zagrać Amerykanina włoskiego pochodzenia, zupełnie sobie tego nie wyobrażałem. Byłem przekonany, że kompletnie się do takiej postaci nie nadaję. Obawiałem się strasznie, że wyjdzie z tego jakaś karykatura, w dodatku pewnie obraźliwa dla osób o włoskich korzeniach.
Najbardziej zaskoczyło mnie, że Peter [Farrelly, reżyser filmu - przyp. red.] nie powierzył tej roli komuś, kto rzeczywiście do niej pasował. Jest przecież w Ameryce całkiem sporo świetnych aktorów włoskiego pochodzenia. Ale kiedy go zapytałem, czy na pewno wie, co robi, odpowiedział krótko: "Dasz sobie radę". Nie miał wątpliwości.
ZOBACZ: Green Book - oficjalny zwiastun
Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie?
Skusił mnie scenariusz. Dawno nie czytałem tak świetnie napisanego tekstu. Każdy aktor marzy o tym, by choć raz w życiu dostać do czytania historię na takim poziomie. To kapitalnie wyważona opowieść, z jednej strony zwarta i wciągająca, z drugiej skłaniająca do przemyśleń - i nad tym, co było kiedyś, i nad tym, co jest teraz.
Film tego rodzaju sprawia, że widz wychodzi z kina jako inny człowiek. Wiedziałem, że nie mogę odrzucić tej propozycji, chociaż naprawdę nie miałem pojęcia, jakim cudem miałbym zagrać zamerykanizowanego Włocha.
Jak się zabrałeś do tego zadania?
Bardzo dużo dały mi rozmowy z rodziną Tony'ego [Frank Vallelonga alias "Tony Lip" - przyp. red.], którego miałem zagrać. Jego syn, Nick, przekazał mi mnóstwo informacji o ojcu: o jego nawykach, gestykulacji, sposobie mówienia, nawet o tym, jak to wyglądało, kiedy jednocześnie jadł kurczaka i palił papierosa. A podobno robił to bardzo często.
Nick był przez cały czas obecny na planie, więc kiedy tylko miałem jakieś pytania, od razu szedłem do niego. Zdarzało się nawet, że po nakręconej scenie, zamiast na reżysera, patrzyłem na jego reakcję, żeby wiedzieć, czy dobrze zagrałem. Był moim punktem odniesienia.
Domyślam się, że musiałeś także przybrać na wadze.
O, tak! I to całe dwadzieścia kilo! Na początku było to całkiem przyjemne, bo na planie karmili nas dobrze, można było jeść bez ograniczeń. Szybko jednak to obżarstwo stało się przykrym obowiązkiem. Czy mi się podobało, czy nie, musiałem codziennie zjeść górę żarcia.
Mój reżim żywieniowy był bardzo niezdrowy, nie polecam go nikomu. Co wieczór jadłem naprawdę dużo tuż przed pójściem spać. Wiem, że tak się absolutnie nie powinno robić, ale tylko w ten sposób udawało mi się utrzymać wagę na stałym poziomie. No i do tego musiałem trochę poćwiczyć w siłowni. Tony był potężnym facetem, który umiał nieźle przyłożyć. Trzeba było nabrać odpowiedniej postury.
A jak ci poszło zrzucanie wagi?
Źle (śmiech). W drugą stronę było już o wiele trudniej. Nie tylko dlatego, że przyzwyczaiłem się do dużych posiłków, ale także dlatego, że to jedzenie naprawdę było pyszne. No i nie mam już dwudziestu lat, więc siłą rzeczy wszystko trwało dość długo. W końcu jednak, powoli, powoli jakoś udało się zejść do dawnej wagi.
W pewnym momencie nawet wpadłem w panikę, bo nie było widać żadnych efektów. Myślałem, że taki już zostanę. Pamiętam, że parę miesięcy po skończeniu zdjęć napisał do mnie Peter: "Jak tam, pewnie już zrzuciłeś wszystkie kilogramy?". Odpisałem mu: "Zrzuciłem dopiero dwa".
"Green Book" to opowieść nie tylko o przyjaźni, ale i o uprzedzeniach. W filmie nie brakuje scen, które stawiają obydwu bohaterów w niezbyt korzystnym świetle. To może być szokujące dla widzów, którzy po zwiastunie spodziewają się ciepłego, zabawnego filmu.
Zdaję sobie sprawę, że nazwisko reżysera może być mylące. Peter zdobył sławę jako twórca komedii. Być może więc osoby, które nastawiają się na rozrywkę w stylu "Głupiego i głupszego" czy "Sposobu na blondynkę", będą zaskoczone. Ale "Green Book" to zupełnie inny film. Nie mieliśmy wątpliwości, że naszych bohaterów trzeba pokazać z całym dobrodziejstwem inwentarza: ze wszystkimi zaletami, ale i wadami.
Ta historia wydarzyła się naprawdę, nie można więc udawać, że pewne sceny czy rozmowy nie miały miejsca. Zwłaszcza w przypadku mojego bohatera. Tony Lip nie był przecież aniołem. Nie chcieliśmy kręcić ugrzecznionej, polukrowanej biografii. Chcieliśmy wejść w ten świat, zanurzyć się w nim kompletnie. A nie zawsze było to lekkie i przyjemne doświadczenie.
Bardzo jestem ciekawa, w jaki sposób Peter Farrelly kierował realizacją filmu. To dla niego zupełnie nowe doświadczenie.
Pierwszego dnia zebrał wszystkich na planie i powiedział: "Nie jestem alfą i omegą, nie wiem wszystkiego. Mam tylko jedną szansę, żeby zrobić ten film i chcę, żeby to był dobry film. Jestem otwarty na wszelkie pomysły z waszej strony". Mówił to absolutnie do wszystkich, nawet do cateringowców. A jednocześnie doskonale wiedział, czego chce i wiedział, co robi.
Jeśli ktoś przychodził do niego z dobrym pomysłem, Peter chętnie go słuchał. A jeśli ktoś przychodził ze złym pomysłem, Peter mówił mu prosto w oczy: "Wybacz, ale to jest głupie, wymyśl coś innego". Dzięki temu udało mu się zaangażować w realizację filmu całą ekipę, to było dla nich coś więcej niż tylko praca.
Pamiętam, że podczas ujęć zdarzało mi się rzucić okiem na ludzi siedzących za kamerą. Zwykle w takiej sytuacji ktoś tam je kanapkę, ktoś patrzy w telefon. A tu absolutnie wszyscy śledzili w skupieniu całą scenę. Zupełnie jak podczas próby w teatrze. Bardzo to nam, aktorom, pomagało.
Oprócz zawodowych aktorów w filmie wystąpili także naturszczycy. Jak się odnaleźli wśród was?
To kolejny szalony pomysł Petera. Wpadł na to, by zaangażować członków rodziny Tony'ego, by zagrali swoich starszych o pokolenie kuzynów. Na planie odnaleźli się znakomicie, szczególnie w scenach posiłków - jak to porządna włoska rodzina. Siedzieli przy stole i gadali wszyscy naraz, nie przerywając jedzenia. Kiedy kończyliśmy scenę, reżyser wołał: "Cięcie!", oni nie przestawali jeść.
Rekwizytorzy łapali się za głowę, błagali: "Odłóżcie te widelce, bo potem w montażu będzie widać, że na talerzach macie co innego". Nic z tego. I za nic na świecie nie dało się ich uciszyć. Bez przerwy rozmawiali. W pewnym momencie zobaczyłem, że nawet główny dźwiękowiec poddał się i zdjął słuchawki. Ale o to właśnie chodziło! Dzięki temu byli na ekranie sobą. Byli autentyczni. Peter odważył się zaryzykować i wygrał.
Twoim partnerem na ekranie jest Mahershala Ali. Jak wspominasz współpracę z nim?
To wspaniały, cudowny człowiek. Pamiętam, że kiedy już zgodziłem się zagrać w "Green Book", zapytałem Petera, kto zagra Dona Shirleya. Od tego wszystko przecież zależało. Miałem świadomość, że większość scen rozgrywa się tylko między nami dwoma, do tego jeszcze część w samochodzie, co zawsze się trudno filmuje.
To musiał być ktoś, z kim będę mógł nawiązać kontakt, żeby nasze rozmowy nie znudziły widzów. Coś się musiało między nami dziać. I kiedy Peter powiedział mi, że jego kandydatem jest Mahershala Ali, odetchnąłem z ulgą. Wiedziałem, że będzie dobrze.
Spotkaliśmy się kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć. I rzeczywiście było dobrze. Od początku świetnie nam się razem pracowało. Przez pierwsze dwa tygodnie kręciliśmy głównie sceny w wozie. Kiedy Tony patrzy w lusterko wsteczne na swojego pasażera albo odwraca się, żeby coś powiedzieć, a Don mu mówi, żeby patrzył na drogę.
Tak naprawdę w lusterku widać było tylko kamerę na tylnym siedzeniu. Ani ja nie widziałem Mahershala, ani on mnie. Ale dzięki temu doświadczeniu nauczyliśmy się obydwaj reagować nawzajem na swój głos, na wszelkie zmiany tonu.
Dopiero po tym czasie nakręciliśmy pierwszą scenę siedząc twarzą w twarz. To była ta kolacja, kiedy Tony wspomina, że jego żona kupiła płytę Dona i oczywiście strzela kolejną gafę. Pamiętam, że omal nie parsknąłem śmiechem, kiedy Mahershala jako Don całym sobą wyrażał święte oburzenie i zdegustowanie. Swoją drogą, przy tym filmie nauczyłem się całkiem sporo o komedii, bo prawdę powiedziawszy, mam w tym gatunku niewielkie doświadczenie. Zwykle gram w poważniejszych filmach, a tu nagle coś nowego.
Tak świetnie dostroiliśmy się z Mahershalą, że aż żal mi było się rozstawać, gdy zdjęcia dobiegły końca. Pytałem Petera, czy nie moglibyśmy jeszcze popracować parę dni, ale nic z tego. Odpowiedział tylko: "Skończył nam się czas, skończyły się pieniądze, wracamy do domu".
Sam prowadziłeś samochód czy korzystałeś z pomocy dublera?
Oczywiście, że sam! Jestem doświadczonym kierowcą, prowadziłem już ciężarówki, furgonetki, wozy meblowe, nawet wózki widłowe. Naprawdę! Rozwoziłem kiedyś załadunki w porcie. Dlatego rola, która wymaga siedzenia za kółkiem, to dla mnie przyjemność. Pod koniec zdjęć w Luizjanie zaczęła psuć się pogoda. Ostatniej nocy zrobiło się zimno, zaczął padać śnieg. Warunki naprawdę niesprzyjające, do tego jeszcze o trzeciej nad ranem.
Mieliśmy do wyboru: albo zacisnąć zęby i dokończyć pracę, albo spakować się i polecieć do Minnesoty, co pewnie kosztowałoby dodatkowe pieniądze. Powiedziałem Peterowi, żeby się nie martwił, że spokojnie mogę poprowadzić wóz nawet w śnieżycy.
Poza tym bez przesady, odrobina śniegu to jeszcze nie klęska żywiołowa. Dla Petera to nie była łatwa decyzja, ponieważ reżyserowi nie wolno narażać aktorów na wypadek, ale jak to on, postanowił zaryzykować. Oznajmił: "Jeśli czujesz się na siłach, to zrobimy to". I zrobiliśmy! Wszystko udało się zakończyć w terminie.
Ważną rolę w tej opowieści odgrywają listy miłosne, które Tony pisze do żony. Zdarza ci się w dzisiejszych czasach wysyłać do kogoś kartki pocztą zamiast sms-ów i maili?
Oczywiście, robię to cały czas.
Naprawdę? Kiedy ostatnio wysłałeś komuś list albo pocztówkę?
Dwa dni temu. Uwielbiam wysyłać pocztówki, robię to bardzo często. Dużo podróżuję, więc lubię wysyłać kartki z dalekich miejsc. Zawsze też wożę w walizce papeterię. Zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach poczta działa różnie, coraz częściej też trudno znaleźć działający urząd.
Zdarzało się, że aby kupić znaczek na list, musiałem jechać aż do Kanady. Albo szukać okienka pocztowego w centrum handlowym. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale na ogół się udaje. Pisanie listów to świetne zajęcie i serdecznie do tego zachęcam.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.